Natrafiłem dzisiaj wzrokiem na charakterystyczny plakat umieszczony w witrynie autobusowej wiaty w Krakowie. Na białym tle widniał stylizowany napis DEMOKRACJA, przy czym było to hasło domyślne, ponieważ zamiast czarnej - jak wszystkie pozostałe -  litery "O" widniał czerwony prostokąt. To firmowy znak "Gazety Wyborczej", więc nie zdziwił mnie wcale podpis na tej reklamie, wskazujący wprost na nadawcę komunikatu: organ prasowy redaktora Adama Michnika. Jechałem sobie dalej do pracy w radiu na Kopcu Kościuszki, spoglądałem nadal beztrosko na wiosenny grudniowy dzień za oknem autobusu, ale zacząłem się zastanawiać w tym paradoksalnym z powodu aury przedświątecznym czasie nad propagandowym konceptem, który mnie próbował zaatakować. Cóż to za ułomna "demokracja" - bez literki "O"?  



Obrońcy "ludowego ustroju" ledwie kryjący się za tym słownym symbolem dawali mi najwyraźniej coś do zrozumienia. Postanowiłem naprawdę poważnie potraktować ten przekaz, przecież przemawiała do mnie sama elita Salonu, kwintesencja "inteligencji", kwiat liberalnych rządców dusz, przestraszonych stratą władzy i perspektywą utraty przywilejów! Aby zinterpretować sens minimalistycznego obwieszczenia-rebusu odwołałem się do maksimum zgromadzonych w życiu informacji. Nie mogłem sobie przecież pozwolić na zignorowanie tej deklaracji, ani nawet pobieżne jej potraktowanie. W końcu codziennie ostatnio słyszę, że sytuacja w kraju jest poważna! Ściągnąłem więc z półki słynną książkę  Rolanda Barthesa. Pomóż mi Rolandzie!   



W "Mitologiach" francuski semiolog znakomicie objaśnił, w jaki sposób oddziałują na odbiorców takie wielowarstwowe komunikaty jak "DEMOKRACJA" z czerwonym prostokątem zamiast litery "O". (...) Jestem u fryzjera, biorę do ręki numer ‘Paris Matcha’. Na okładce salutuje młody Murzyn ubrany we francuski mundur, oczy uniesione i utkwione bez wątpienia w powiewającym na wietrze trójkolorowym sztandarze. Taki jest sens tego obrazu. Ale - może jestem naiwny, może nie- dobrze widzę, co to dla mnie znaczy: że Francja jest wielkim Imperium, że wszyscy jej synowie, bez względu na kolor skóry, wiernie służą pod jej sztandarem i że nie ma lepszej odpowiedzi tym, którzy zarzucają jej rzekomy kolonializm, niż zapał tego Czarnego, by służyć swym rzekomym ciemiężycielom.  Na tym przykładzie Barthes objaśnia swoją teorię interpretacji, ale nie będę wchodził w uczone konkrety.      

Interesuje mnie tylko sama idea warstw znaczeniowych ukrytych w propagandowych komunikatach. Francuski badacz zauważył, że oprócz samego obrazu działającego w sposób bezpośredni, są w takich plakatowych sygnałach zawarte dodatkowe treści. To jakby naddatek sensu, często ważniejszy od treści podstawowej. W przypadku Murzyna w mundurze ze sztandarem w dłoni, chodzi o imperialną perswazję, przekonanie odbiorcy, że Francja wcale nie jest bezwzględnym państwem kolonialnym niewolniczo wykorzystującym swoich poddanych o innym kolorze skóry. Młody Negr w stanie patriotycznego uniesienia to widomy kontrargument, oddziałujący w sposób podświadomy, bez użycia słów.  Nieco inaczej działa propaganda "G. Wyborczej".               

Kolor znaczka "Wyborczej" oraz jego kształt zawsze mnie intrygował. To nie tak, że dopiero najnowsza akcja polityczno-marketingowa wywołała u mnie tak duże zainteresowanie, iż postanowiłem poświęcić temu znakowi cały swój felieton. Muszę przyznać, że ów prostokąt doprowadzał mnie zawsze do biegunki - myślowej. Skojarzenia goniły skojarzenia, ale tą najbardziej narzucającą się asocjacją był czerwony sztandar leninowskiej rewolucji, choć już bez bolszewickich symboli sierpa i młota. Zwisa sobie ta flaga także w przypadku najnowszego hasła,  przesłaniając swym kształtem i barwą tradycyjną literę "O". Co się kryje za tą rewolucyjną podmianką. Jakąż to wizję kanciastej demokracji zapisano na sztandarach gazety skrajnie opozycyjnej do rządów i porządków Prawa i Sprawiedliwości? Oto otoczka!:                    


Organizowane w polskich miastach demonstracje tzw. Komitetu Obrony Demokracji są oczywistym kontekstem gazetowego sloganu. Akcje KOD-u to jest jeden kod polityczny zawarty w haśle dziennika, który nie tylko w mojej opinii od dawna nie jest już pismem informacyjnym, a rodzajem partyjnego biuletynu. Oczywiście podobne upartyjnienie można zarzucić pozostałej prasie. Mitem jest bowiem żądanie od konkretnych redakcji pełnego obiektywizmu. Powinien on obowiązywać w depeszach i relacjach. Natomiast publicystyka jest z definicji obarczona subiektywizmem, który cechuje się często brakiem wyważenia racji, przechyłem ideologicznym, uleganiem partyjnym emocjom. Tak jest nie tylko w Polsce, na całym świecie od początku istnienia prasy dziennikarze często angażowali się w bieżącą politykę, stając wyraźnie po którejś ze stron sporu. Nie tu więc tkwi główny problem żurnalistów.                    

Manipulacja rozgrywa się na innym, głębszym planie. Należy włożyć trochę intelektualnego wysiłku, aby odczytać prawdziwe intencje środowiska Agory. To dlatego przywołałem w swoim felietonie klasyczną książkę francuskiego semiologa Rolanda Barthesa. Zastanówmy się bowiem, czy użycie przez "Gazetę Wyborczą" słowa DEMOKRACJA i odciśnięcie  na nim swego czerwonego piętna nie jest dla nas ważnym symptomem i poważnym ostrzeżeniem.  Jak Barthes napiszę - może jestem naiwny, może nie, ale dobrze widzę, co to dla mnie znaczy. Zanim odpowiem na pytanie, jak ja to widzę, pokrótce przedstawię, kim jestem. Otóż jestem Polakiem, który życzliwie patrzy na program zmian prezentowany od samego początku przez Jarosława Kaczyńskiego i jego polityczne środowisko, czy nazywało się ono Porozumienie Centrum czy Prawo i Sprawiedliwość. Nie jestem żadnym frustratem, zrobiłem tak zwaną karierę w III RP, więc nie kieruje mną egoizm. Po prostu według mnie kształt Polski zaprojektowany przy tzw. okrągłym stole jest od początku obarczony takimi wadami, że nie pozwala na normalny rozwój mojej ukochanej ojczyzny.               

Uwłaszczenie nomenklatury oraz pozostawienie komunistów i ich agentury w środowiskach decydentów państwa przy milczącej zgodzie części tzw. opozycji w PRL to ciężki grzech państwa nazwanego III RP. Już na początku lat 90. powodował on zatory gospodarcze, afery finansowe oraz groźne polityczne turbulencje. Dzisiaj zaś ten anachroniczny układ w państwie aż wyje swoją nieprzystawalnością do nowych bardzo trudnych wyzwań stojących przed Polską. Dlatego wszelkich obrońców status quo, czy to będą wrogowie lustracji, słudzy komunistycznych oligarchów, posłańcy międzynarodowej finansjery, agenci lub pożyteczni idioci pracujący na rzecz ościennych państw, uważam za wrogów polskiej demokracji: D-E-M-O-K-R-A-C-J-I, bez gierek (GEIREK). 

Niestety środowiska dysponujące dużą siłą społecznego oddziaływania starają się podłożyć pod tradycyjne pojęcia polityczne swoje homonimy, to znaczy wyrazy o identycznym brzmieniu, ale oznaczające coś innego, czasem nawet coś przeciwnego. Ktoś, kto jak ja, czyta w witrynie wiaty wyraz DEM[]KRACJA z czerwonym prostokątem "[]"zamiast litery "O", nie przeczyta go inaczej jak DEMOKRACJA. Takie są bowiem psychologiczne reguły lektury.  Tłumaczy to treść zamieszona w powyższej czarnej tabelce, którą tu teraz przepisuję w normalnej postaci: Zgodnie z najnowszymi badaniami przeprowadzonymi na brytyjskich uniwersytetach nie ma znaczenia kolejność liter przy zapisie danego słowa. Najważniejszym jest, aby pierwsza i ostatnia litera była na swoim miejscu, pozostałe mogą być w nieładzie i w dalszym ciągu nie powinno to stwarzać problemów ze zrozumieniem tekstu. Dzieje się tak dlatego, że nie czytamy wszystkich liter w słowie, ale całe słowa od razu. Na tym polega taka sztuczka.                  

Istotne jest to, że w takiej grze z wyrazem DEMOKRACJA, bazującej na naszych percepcyjnych przyzwyczajeniach, stawką jest coś więcej niż marketingowy eksperyment. Podkładając swój znak rozpoznawczy pod jedną z liter politycznego terminu, twórcom tego plakatu nie chodzi tylko o propagowanie konkretnego tytułu prasowego. To tylko kolejna warstwa sensu, której celem jest wdrukowanie w nasze głowy komercyjnego znaczka "Gazety Wyborczej". W ten sposób, w akcie podobnym do hipnozy, jaką jest już właściwie każda nowoczesna reklama, jesteśmy podświadomie nakłaniani do kupna takiego, a nie innego dziennika. Nie zapominajmy jednak, że organ redaktora Michnika ma w nagłówku znaczące hasło : NAM NIE JEST WSZYSTKO JEDNO. To deklaracja odgrywania specjalnej roli!                   

Świetnie opisał to publicysta Krzysztof Kłopotowski w swojej książce "Geniusz Żydów na polski rozum".W niedawnym wywiadzie z autorem doprecyzowałem tę kwestię wyjątkowej misji, jaką rości sobie w Polsce "Gazeta Wyborcza": Przytacza pan przykłady "New York Timesa" w Ameryce i "Gazety Wyborczej" w naszym kraju, która jest odpowiednikiem tego liberalnego pisma. Twierdzi pan, że misja oświatowa tych liberalnych dzienników jest zgodna z zasadą judaizmu "tikkun olan" czyli "naprawy świata". "Nam nie jest wszystko jedno" - tak to należy rozumieć? Jest to hasło z nagłówka "Gazety Wyborczej". Krzysztof Kłopotowski odpowiedział: Można tak to oczywiście przetłumaczyć: "tikkun olan" - "nam nie jest wszystko jedno". Bardzo zabawne, możemy się pośmiać. Mnie jednak wcale nie jest do śmiechu.

Celowo tak wiele miejsca w swojej analizie poświęcam sloganom, które na pierwszy rzut oka wyglądają dość niewinnie i pozornie nie różnią się od innych dewiz i haseł stosowanych w reklamie. Te frazy "Wyborczej" nie są jednak moim zdaniem żadnymi frazesami. Uważam je za kombinacje semantyczne bardzo groźne dla rozwoju sytuacji politycznej w moim kraju. Dlatego próbuję tutaj- na tyle, na ile mnie stać - rozbroić te miny znaczeniowe.  Ta agitacja w postaci zawłaszczania pojęcia "demokratyczności", indoktrynacja która pod pozorem ulicznej akcji reklamowej dokonuje według mnie zwykłego prania mózgów Polaków, powinna spotkać się z adekwatną ripostą środowisk demokratycznych. Ja -zwolennik głębokich zmian w naszym państwie- nie dam sobie odebrać złodziejom sensów prawa do bycia demokratą.

Instrumentalnie potraktowałem tu słynną czcionkę - tzw. solidarycę - aby jeszcze raz uzmysłowić odbiorcom mojego bloga, jaka moc tkwi w symbolach. Ileż złego albo dobrego możemy uczynić - my dziennikarze - pracujący na co dzień w materii słownej i obrazkowej. Ja - człowiek już niemłody - a więc pamiętający z autopsji, z jakim trudem Polska od dziesięcioleci próbuje wybić się na prawdziwą niepodległość, staram się w mojej publicystyce reagować na wszelkie próby zatrzymania nas w tym marszu. Gdy z przerażeniem śledziłem jak III RP pod wodzą prezydenta Bronisława Komorowskiego po Tragedii Smoleńskiej gwałtownie przesuwa się na Wschód, wprost w objęcia Władimira Putina, moskiewskiego satrapy o bolszewickich korzeniach; kiedy ze złością obserwowałem, jak za poprzednich rządów mój kraj staczał się w otchłań korupcji i kumoterstwa, przekraczającego poziom dekadencji późnej epoki towarzysza Gierka; gdy bezradnie przyglądałem się marnotrawstwu unijnych pieniędzy, bezmiarowi niesprawiedliwości w wymiarze sprawiedliwości itp. - przyznam, że straciłem już wszelką nadzieję. Owładnął mną nastrój depresji, nie wierzyłem już w żadną odnowę. Jak biblijny Kohelet powtarzałem sobie, że mój kraj to tylko "marność nad marnościami". Teraz, gdy powróciła szansa na nową Solidarność, marni ludzie broniący dawnego przeżartego do cna układu, pod wodzą zardzewiałego "Człowieka z Żelaza", wymachują mi na ulicach swoimi sloganami bez pokrycia. W ich ustach słowo DEMOKRACJA zamienia się w inne: DEMONOKRACJA. Apage, demonokraci!