Nie jestem wielbicielem sondaży, nie uważam, że należy uzależniać od nich podejmowanie jakichkolwiek decyzji, nie jestem też szczególnie przekonany o wartości sondaży prezentowanych przez niektóre pracownie badań społecznych, przyznam jednak, że ogłoszone parę dni temu wyniki badania CBOS o poglądach katolików w życiu społecznym wprawiły mnie w lekkie osłupienie. Nie przypuszczałem, że polska opinia publiczna może prezentować się tak racjonalnie.

Sondaż CBOS pokazuje bowiem, że 82 procent Polaków uważa, że katolicy mają prawo wyrażać swoje poglądy wynikające z przynależności religijnej w życiu publicznym, a 22 procent sądzi, że jest to w przypadku katolika nie tylko prawo, ale też obowiązek. O tym, że katolicy powinni tego unikać przekonanych jest 12 procent ankietowanych. Co ciekawe - jak podkreśla CBOS - przekonanie, że katolicy w życiu publicznym mają prawo wyrażać swoje poglądy wynikające z przynależności religijnej, wyraźnie dominuje we wszystkich kategoriach społeczno-demograficznych.

Wynik tego sondażu jest zaskakujący nawet dla konserwatysty, jaki więc musi być jego wydźwięk dla rzeczników postępu. Gazeta, której nie jest wszystko jedno musiała wręcz osłabić wymowę tych danych, by nie wprowadzać swych wiernych czytelników w stan szoku. Napisała więc, że za opinią, że katolik ma prawo wyrażać poglądy religijne w życiu publicznym opowiada się... 60 procent, a kolejne 22 procent uważa, że nie tylko ma takie prawo, lecz także jest to jego obowiązek. Uff. Niby to samo, ale 60 procent nie podnosi ciśnienia tak mocno jak 82 procent.

Dlaczego uznaję taki wynik za dowód racjonalności Polaków? To proste. Chrześcijaństwo jest podstawą nie tylko naszego systemu wartości, ale i systemu społecznego, jeśli więc motywacje chrześcijańskie miałyby z naszego życia publicznego zniknąć, to właściwie nie do końca wiadomo, co miałoby w nim pozostać. Tak, tak, ja wiem, jest przecież ogólny humanizm, solidarność, sprawiedliwość, tolerancja i mnóstwo innych modnych pojęć, które równie dobrze mogą oznaczać coś, jak i nic. Częściej nawet w praktyce nie oznaczają nic. Część świeckiego świata gorliwie walczy o to, by nie oznaczały nic także w chrześcijaństwie. Ale katolicy nie muszą się na to zgadzać.

Nieco ponad dwa lata temu pojawiły się na polskich ulicach plakaty Fundacji "Wolność od religii", głoszące hasło: "Nie zabijam. Nie kradnę. Nie wierzę." Było wokół tego nieco szumu, nieco oburzenia, zastanawiania się nad jego rzekomą wieloznacznością. Dyskusji wielkiej jednak nie wywołano, bo oficjalnie głoszony przekaz, że nie trzeba być religijnym, by przestrzegać pewnych wartości, żadnym kopernikańskim przełomem nie był. Można było wręcz uznać, że to nie tylko nie zaprzeczenie, ale nawet wprost potwierdzenie, że nasz system wartości właśnie w chrześcijaństwie ma swoje oparcie.

Problem w tym, że aktywiści ateizmu tak naprawdę to dopiero chcą być "wolni od religii" i chcą przy okazji uwolnić wszystkich innych. Po to potrzebna jest zmiana norm, oderwanie ich od jakichś tam przykazań i podstawienie czym innym. Zamiast miłości bliźniego mówmy więc o zakazie dyskryminacji, zapomnijmy o wyznaniu win i wzywajmy "nie oceniaj, bądź tolerancyjny", wyjmijmy spod zakazu zabijania życie nienarodzone, chore i niepełnowartościowe albo zbyt długie i uciążliwe. I w ogóle to nie czepiajmy się tego, w czym nie widzi problemu gazeta, której nie jest wszystko jedno. Pomysłów na takie zmiany nie braknie, a za jakiś czas można będzie ogłosić na ateistycznych plakatach: "Nie widzę problemu. Nie oceniam. Nie wierzę."

Narzucana nam na siłę debata o miejscu religii w życiu publicznym ma nie tylko osłabić wolę głoszenia przekonań u tych, którzy chcą je głosić, ale przede wszystkim usunąć z życia całej szerokiej społeczności układ odniesienia, względem którego mielibyśmy te przekonania formułować. Potem wystarczy te pustkę wypełnić tym, co w danej chwili będzie wygodne. Albo nawet niczym jej nie wypełniać, by wszystko podlegało płynnej interpretacji i każde zachowanie mogło być w zależności od okoliczności i „mądrości etapu” potępiane lub wychwalane.

I nie dajmy sobie wmówić, że wcale nie o to chodzi. Już dziś robi się wszystko, by lud nie przypominał sobie, że zwykłe "nie kradnij" wciąż najbardziej precyzyjnie określa, jak traktować działalność wszelkiej maści "doradców" naciągających ludzi na szkodliwe dla nich bankowe produkty, a "nie mów fałszywego świadectwa" pozwala na najbardziej jednoznaczną ocenę propagandowych mediów. Świat płynnych wartości ma niezwykłą łatwość widzenia źdźbła w oku bliźniego i nie dostrzegania belki we własnym. Świat katolicki także. Tyle, że temu pierwszemu nie ma kto zwrócić na to uwagi. I dlatego katolicy mogą i muszą mówić, co o tym myślą. Dobrze, że wciąż zdajemy sobie z tego sprawę.