Pierwszą ofiarą wojny, jak dobrze wiadomo, jest zwykle prawda. Jednak wojna, jako wydarzenie skrajnie brutalne, często też autentyczną, a nie udawaną prawdę odsłania. Wojna prowadzona przez Rosję na Ukrainie odsłoniła prawdę w Rosji i Ukrainie. Nikt przy zdrowych zmysłach już obu krajów i obu narodów nie pomyli. Wojna odsłoniła tez prawdę o nas samych. Może ta prawda do innych wreszcie dotrze. Wojna, nawet ta rozgrywająca się "u sąsiada", w zaskakująco skuteczny sposób odsłania też prawdę o całej Europie i Ameryce. Pokazuje prawdziwe oblicze polityków, wojskowych, analityków, czy dziennikarzy, jako tych, którzy w naturalny sposób w tak dramatycznych czasach mają szczególny obowiązek działać i publicznie się wypowiadać. Po stu dniach konfliktu widać tu już bardzo wiele.

Brutalna wojna pokazuje, że absolutnie fundamentalnym prawem człowieka jest prawo do życia, do bezpieczeństwa, do tego, by nie być mordowanym, torturowanym, gwałconym i rabowanym. Liberalna cywilizacja zachodu nie była w stanie tego prawa Ukraińcom zagwarantować. Choć podejmowała takie zobowiązania. Zajęty zarabianiem pieniędzy, odcinaniem się od korzeni i poszukiwaniem coraz to nowych praw człowieka zachód, zlekceważył fundamentalne prawo do życia nie tylko wschodnich Europejczyków pozostających poza formalnymi sojuszami politycznymi i wojskowymi, ale także nas, czy Bałtów, którzy w tych strukturach i sojuszach od lat się znajdują. I to wciąż my, a nie zachód Europy rozumiemy, że stoimy w obliczu śmiertelnego wroga, który jeśli pokona Ukraińców, przyjdzie po nas.

Europa nie potrafiła 30 lat temu zapobiec wojnie na Bałkanach, ale mądrzejsza jej lekcją powinna przewidzieć i zatrzymać rosnące widmo putinizmu. Politycy rządzący zachodnią Europą - i latami również Ameryką - nie chcieli słyszeć o polityce skutecznego powstrzymywania rosyjskich wpływów. Niemieckie Nord Streamy, londyńskie City, amerykański reset  - to tylko kilka symboli polityki, która musiała w końcu doprowadzić do tragedii. Polityki, która o mało nie przypieczętowała tragicznego losu Ukrainy i w bardzo dużym stopniu naraziła na szwank bezpieczeństwo naszej części Europy. I powtarzam, działo się to w czasach, kiedy nasza część Europy jest już w pełni zakotwiczona w zachodnich strukturach Unii Europejskiej i NATO. Czyż nie jest więc zasadne pytanie o to, jak wszyscy kolejni rozmówcy Putina rozumieli swoje sojusznicze zobowiązania? Dlaczego nie płacili na własne zbrojenia umówionych 2 procent, a nakręcali machinę surowcową Moskwy, kreując stan, w którym wszyscy jeszcze przez dziesięciolecia mielibyśmy płacić za zbrojenia rosyjskie? Nie powinniśmy chyba myśleć, że skuteczność NATO w czasach zimnej wojny opierała się na fakcie, że granica przebiegała przez Niemcy, a po obu stronach ewentualnego frontu były niemieckie państwa. Czy może powinniśmy?

Po 100 dniach tej wojny widać już wyraźnie, że gdyby nie bohaterska i mądra postawa Ukrainy, stanowcza decyzja Waszyngtonu i Londynu, by Kijów i wschodnią flankę NATO wesprzeć, odwaga Polski, by stać się wielkim węzłem humanitarnej i zbrojeniowej pomocy, wreszcie otwartość krajów naszej części Europy na ukraińskich uchodźców, bylibyśmy już w innym miejscu historii. I w zupełnie innym miejscu byłaby Ukraina. Mimo słownych deklaracji postawa liderów Niemiec i Francji wskazuje wciąż jednak głównie na wolę przeczekania i powrotu do interesów z Rosją. Z punktu widzenia naszego bezpieczeństwa i naszych absolutnie fundamentalnych interesów trudno przyjmować to spokojnie. 

Realizowany przez Berlin i Paryż plan strategicznej współpracy z Rosją był katastrofalny i do katastrofalnych skutków doprowadził, z jakichś jednak powodów kraje te - mimo poważnych strat wizerunkowych - nie chcą lub nie mogą z niego zrezygnować. Jakie są tego przyczyny? Mam na myśli te prawdziwe przyczyny, bo o "tradycyjnej fascynacji Rosją" nie mam ochoty już słuchać. Postawa mniejszych krajów, choćby Węgier też rozwiewa wiele złudzeń. I nie zostanie zapomniana. A to wszystko w sytuacji, gdy Putinowi nie udało się dać swoim "rozmówcom" żadnego alibi, wcisnąć zachodniej opinii publicznej żadnego, nawet najsłabszego, choćby śladowo prawdopodobnego pretekstu dla tych wszystkich zbrodni. I przy rosnącej świadomości, że wywołana przez niego wojna nie tylko niszczy Ukrainę, ale może doprowadzić w świecie do kryzysu gospodarczego i klęski głodu. Jak to się ma do prawa do życia choćby narodów Afryki czy Bliskiego Wschodu?

Polska uczyniła i czyni w interesie Ukrainy znacznie więcej, niż można było się pewnie spodziewać. Po trzech miesiącach, mimo takich czy owakich prób szukania dziury w całym, nie widać przy tym wśród nas zmęczenia tematem, nie widać - co do zasady - istotnych pęknięć opinii publicznej, nie widać typowych dla nas awantur. Jest obecne ponad podziałami przekonanie, że pomoc Ukrainie jest słuszna i potrzebna, niezależne od tego, czy ktoś uważa, że pomagają samorządy a nie pomaga państwo, czy odwrotnie. Warto to dostrzec, bo w oparciu o ten cień konsensusu, można by próbować w Polsce coś poukładać. 

Do takiego poukładania spraw polsko-polskich w obliczu wojny odsłaniającej prawdę i wymazującej złudzenia powinno dojść jak najszybciej. I politycy, i dziennikarze powinni w tym pomóc. Nie wydaje się jednak, by byli do tego zdolni. Jest w naszym kraju bardzo czytelny efekt, który można by skojarzyć z odwróconą ewangeliczną przypowieścią o drzazdze i belce. Opozycyjna niechęć do własnego państwa doprowadziła już w Polsce do sytuacji, w której politycy i dziennikarze na masową niemal skalę zaczęli dostrzegać drzazgi w swoim oku (a dokładnie "oku swojego państwa") i nie dostrzegać belek w oczach innych. Mówiąc bardziej bezpośrednio, istotna część z nas jest skłonna cytować niemal każdą opinię świadczącą źle o Polsce i niemal każdą, która wskazuje, że inne kraje, choćby Niemcy, czy Francja, postępują lepiej, niż na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać. I to w sytuacji, kiedy właśnie Polska zachowuje się jak trzeba, a owi inni - niekoniecznie. Wystarczy rzucić okiem na  popularne, społecznościowe konta czołowych przedstawicieli "wolnego i niezależnego" dziennikarstwa, czy opozycyjnych polityków. Przykładów nie braknie.

Tymczasem z każdym kolejnym dniem wojny na Ukrainie coraz wyraźniej widać, kto na jakie zakończenie konfliktu liczy, kto jest gotów więcej poświęcić, kto jakie wartości wspiera. Tu arcyboleśnie widać też, kto i w jakim stopniu uwolnił się z sowieckiego sposobu myślenia. Można udawać, że się tego nie widzi, że widzi się to inaczej, ale - nie miejmy złudzeń - to udawanie bardzo wyraźnie teraz kłuje w oczy. Na miejscu np. osób, które słowem, uczynkiem lub zaniedbaniem przyczyniały się w ciągu minionych dekad do utrzymywania zależności od rosyjskich surowców, powstrzymałbym się w tej chwili od komentarzy. Nie oczekuję nawet od nich, że uderzą się w piersi, do tego najwyraźniej nie są zdolni, ale milczenie byłoby choć częściową formą zadośćuczynienia.

Nawet w tych, szczególnych okolicznościach nie nawołuję oczywiście do ślepego popierania władzy, to generalnie nie jest rola mediów, a już na pewno nie opozycyjnych polityków. Wręcz przeciwnie. W Polsce to zresztą w ogóle niemożliwe. Tak mamy w genach. Rząd prawicy ponadto wieloma swymi działaniami nie zachwyca, a jakością w realizacji nawet słusznych planów, delikatnie mówiąc, nie poraża. Teraz jednak prowadzi konkretną politykę, co do której fundamentów - jak wspomniałem wcześniej - panuje u nas pewna zgoda. Dochodzimy w tej chwili do sytuacji, a której dalszy rozwój wypadków zdecyduje nie o losach takiej czy innej koalicji rządowej, ale losach, bezpieczeństwie i szansach rozwoju całego kraju. Szanse na sukces - na którym przecież wszystkim nam powinno jednak zależeć - warto byłoby wykorzystać.

Wyobraźmy sobie, że w chwili wybuchu wojny na Ukrainie rządzi w Polsce gabinet ściśle wpleciony w nurt polityki europejskiej. Wyobraźmy sobie, że nasi politycy (nikogo nie wskazując palcem) mają znakomite stosunki z Brukselą, Berlinem, czy Paryżem, są prymusami Europy. Czy w takiej sytuacji gotowi byliby na tak daleko idące działania w interesie Kijowa? Czy decydowaliby się na tak bliską współpracę z Waszyngtonem i Londynem? Czy byliby skłonni swoimi działaniami stawiać bliskich partnerów z Berlina, Paryża, Wiednia, czy - z innej strony - Jerozolimy w kłopotliwej, a nawet dwuznacznej sytuacji? Czy mieliby wcześniej wolę odparcia ataku na granicy białoruskiej, by móc potem szeroko otworzyć granicę z Ukrainą? Owszem, z całą pewnością krytykowaliby Budapeszt. I słusznie. Obecny rząd w Warszawie też krytykuje... Żeby było jasne, moje pytanie nie ma być prowokacją, nie stawiam żadnej tezy, sugeruję tylko by sprawę w swoim sercu rozważyć. I samemu sobie, prywatnie odpowiedzieć, jak by to było.

Słyszę nawoływania, by w obliczu rosyjskiej napaści na Ukrainę jak najszybciej zaniechać sporów z Brukselą, nie rozbijać już dłużej jedności zachodu. Przepraszam bardzo, ale jakim cudem można z jednej strony przyznawać, że elity Unii Europejskiej prowadziły od lat katastrofalną politykę współpracy z Rosją, lekceważąc między innymi nasze bezpieczeństwo i nasze interesy, a z drugiej uznawać że w stosunkach z wyrzucającym im to rządem w Warszawie, który faktycznie z zależności energetycznej od Moskwy się wykręcał, postępowały od lat z najlepszą wolą i w myśl najwyższych standardów. Serio? Łamiąc embargo po 2014 roku i sprzedając Putinowi broń nie mogli zasnąć z powodu "braku praworządności" w Polsce? Ktoś w to naprawdę wierzy?

Gdyby Bruksela miała na myśli interes całej Europy, wiedziałaby, że Polska, jako kraj który w najbliższych latach chce i musi wydać poważne sumy na zbrojenia, który jest teraz szczególnie obciążony w związku z pojawieniem się tu fali uchodźców z Ukrainy, powinien otrzymać pieniądze z Krajowego Planu Odbudowy jak najszybciej. Powinien też, podobnie jak inne kraje, które przyjęły uchodźców, dostać poważne dodatkowe pieniądze na to, by ich obecność nie prowadziła do załamania się gospodarek. Jak to możliwe, że po 100 dniach wojny nic takiego się nie dzieje? Jak Unia, która w 2015 roku straszyła, że będzie karać finansowo za nieprzyjmowanie uchodźców, może teraz nie ułatwić zadania tym wszystkim państwom, które uchodźców przyjmują. Przecież kobiety z dziećmi z Ukrainy nie są gorsze od innych. Czy może są?

Na koniec nie mogę nie wspomnieć o tym, co w ostatnich miesiącach stało się z hasłem "Nigdy więcej!". Okazało się, że lata starań, by już nigdy zbrodnie II wojny światowej i Holokaustu nie mogły się powtórzyć, nie przyniosły efektu. Te zbrodnie powtarzały się niedawno w Syrii, powtarzają się teraz na Ukrainie. Jeśli jednak przez ostatnie dziesięciolecia w kontekście "Nigdy więcej" zajmowano się głównie odklejaniem terminu naziści od Niemiec, jeśli przekonywano świat, że współwinni Holokaustu byli Polacy, jeśli pozwalano Rosji nie tylko wypierać się jakiejkolwiek współodpowiedzialności za zbrodnie XX wieku, ale swobodnie określać mianem nazistów kogo im się tylko podobało, trudno się dziwić, że te zbrodnie powróciły. Izrael, niezwykle powściągliwy w reakcji na rosyjskie zbrodnie, odmawiający zgody na przekazanie swoich elementów uzbrojenia Ukrainie, ma oczywiście swoje interesy i uwarunkowania. Jak każdy. Uważam jednak, że na działania, które mogą narazić na szwank nasze bezpieczeństwo, na przykład skłócić nas z kluczowym sojusznikiem, po prostu nie możemy się godzić. To, jak Polska i Polacy reagują w odpowiedzi na dramat sąsiadów każdy może teraz zobaczyć. Zapraszamy.