Czy świat, który tworzy się na naszych oczach będzie lepszy od tego, który upadł w chwili rosyjskiej inwazji na Ukrainę? Czy może będzie taki sam, albo nawet gorszy? A może tamten jeszcze nie upadł? Odpowiedzi na te pytania oczywiście nie znamy. Nie tylko dlatego, że brak nam zdolności przewidywania przyszłości, także dlatego że - mam nadzieję - kształt tego świata nie został jeszcze zdeterminowany. Myślę, że trwa właśnie walka o zdolność kształtowania tego świata. Rosja prowadzi ją barbarzyńsko bombardując Ukrainę i uruchamiając wszystkie aktywa na wschodzie i zachodzie. Zachodni świat silnie reaguje, choć jego część wciąż zdaje się liczyć na to, że wojna rozejdzie się po kościach i będzie można działać, jak dawniej.

Jedno wiemy na pewno. Gdyby Ukraina tak heroicznie i mądrze się nie broniła, świat niekończących się ustępstw wobec Rosji by nie upadł. To Kijowowi zawdzięczamy to, że dyskusje o tym, jak daleko posunąć się przeciw Moskwie trwają, że wciąż mamy szanse na przejście do nowego świata. I nikt nas z odpowiedzialności za to, by był to świat istotnie lepszy, nie zwolni. Bo to wszystko nie może zostać, jak było. Wiemy już o tym, prawda?

Przyznam, że ilekroć słyszę z ust brukselskich urzędników o "europejskich wartościach" skacze mi ciśnienie. Owe konsekwentnie przez 20 lat wdrażane "europejskie wartości" najwyraźniej mieściły w sobie pasienie kremlowskiego satrapy pieniędzmi, technologiami, nawet wprost zaawansowanym francuskim i niemieckim uzbrojeniem. Wszystko to postępowało bez żadnej refleksji, z istotnym narażeniem naszego bezpieczeństwa. Żadne szacowne trybunały sprawiedliwości, czy praw człowieka nie były w stanie zauważyć ryzyka, nie mówiąc już o przeciwdziałaniu ślepemu lotowi europejskiej ćmy w ogień gazowej świecy (tak pamiętam o Opalu). Owe trybunały w swym zaślepieniu posunęły się nawet tak daleko, by nakazać Polsce zamknięcie kluczowej dla polskiej energetyki kopalni w sytuacji gwałtownego zagrożenia dla stabilności energetycznej całej Europy. Nie sposób było wtedy i nie sposób teraz wytłumaczyć tego w żaden logiczny i racjonalny sposób. A i teraz nikt nie chce wciąż słyszeć o pytaniach, jak to możliwe, że cały system Unii Europejskiej, wbrew wielokrotnym ostrzeżeniom naszej części Europy, wbrew oczywistym przejawom terroryzmu Moskwy, był kompletnie głuchy i ślepy.

Nie przyjmuję argumentów o "naiwności" Niemiec, Holandii, Francji, czy innych krajów ogólnie rozumianego Zachodu. Ich działanie było cynicznym maksymalizowaniem zysków w przekonaniu, że sami niczego nie ryzykują. Mieliśmy rację praktycznie we wszystkim, w wezwaniach do dywersyfikacji źródeł energii, przeciwstawianiu się najazdowi migrantów na Europę, nawoływaniach do rozsądku w działaniach wobec zmian klimatycznych. Europa w końcu, niechętnie, sama to później - mniej lub bardziej wyraźnie - przyznała. Jeśli tak, to na jakiej podstawie mielibyśmy uważać, że inne działania Europy, dotyczące tzw. praworządności, praw człowieka, ekologii są na pewno podyktowane najlepszą wiedzą i uczciwą oceną sytuacji. Dlaczego znów mielibyśmy się godzić z rolą stawianego do kąta ucznia, którego wątpliwości się ignoruje i wyśmiewa.

Patrzę ze smutkiem na te tony papieru, na których drukuje się teraz przenikliwe teksty tych, którzy są przekonani, że więcej wiedzą o nas, niż my sami. Słyszymy już tę narrację, jakoby to owszem Polacy zachowywali się teraz może i przyzwoicie, ale to w sumie zaskoczenie, zmiana frontu i dowód na to, że rząd musi pójść za nimi i się do standardów liberalnej demokracji i państwa prawa dopasować. Nie mam nic przeciwko demokracji i prawu, zachęcam jednak do głębszej refleksji na temat tego, kto w minionych dwóch dekadach najbardziej przyczynił się do powstania śmiertelnego zagrożenia dla Europy. Czy tzw. "neoKRS", czy Nord Stream 2? I dlaczego akurat ten, kto o wartościach europejskich mówi najwięcej, promował gazową rurę?

Polacy - wbrew temu co mówił dziś w RMF FM szef Rady Europejskiej Charles Michel - przyjmują gości z Ukrainy nie ze względu na europejskie wartości, tylko otwarte serca, zwykłą ludzką przyzwoitość i prawdziwą mądrość, która podpowiada, że jeśli dziś oni, to pojutrze być może my. Ta mądrość jest dziedzictwem trudnej przeszłości, realnej oceny tego, czym jest sowiecki system i zwykłej gościnności, która zawsze była naszą cechą. I owszem bierze się także w znacznej części z naszego chrześcijańskiego wychowania. Nie jesteśmy więc gorsi, nie jesteśmy niedojrzali, nie jesteśmy głupsi, najwyższy czas, by nasi partnerzy i sojusznicy raczyli to zauważyć. Opozycja wzywająca do natychmiastowego "pogodzenia" się z Komisją Europejską z uporem godnym lepszej sprawy nie chce zauważyć, że w ten sposób osłabia pozycję nie tylko Polski, ale wszystkich krajów, które mogą mieć inne zdanie, niż centrum decyzyjne Unii, niezależnie od tego, czy zlokalizujemy je w Brukseli, Berlinie, Paryżu, czy jeszcze gdzie indziej. Tymczasem powtórzę po raz enty, centralistyczne zarządzanie Unią Europejską kompletnie zawiodło. Doprowadziło do wojny, w trakcie której, za cudze interesy Ukraińcy płacą krwią.

Kilkanaście dni temu pisałem o nadziejach na powojenną rzeczywistość bez złowrogiego cienia Moskwy nad Europą i światem. Czy teraz jesteśmy bliżej? Moim zdaniem... i tak, i nie. Jesteśmy bliżej bo Ukraina wciąż mężnie się broni, a rzesze uchodźców znajdują w Polsce i innych krajach bezpieczną przystań. To daje nadzieję na to, że Kijów tę wojnę wygra. Międzynarodowa opinia publiczna jest po jego stronie. Niestety z czasem widać też coraz wyraźniej, jak głęboki musiałby być proces deputinizacji Europy, by przestała być podatna na pokusy dogadywania się z agresorem. W tych warunkach polski rząd musi próbować rozmawiać z każdym, przekonywać wszystkich, od Scholza i Macrona, do Orbana i Salviniego, że sympatie wobec takiej Moskwy, głoszone otwarcie, czy pielęgnowane w ukryciu, muszą się skończyć. To nasza - i moim zdaniem nie tylko nasza - racja stanu.

Podróż trzech premierów i wicepremiera do Kijowa była symbolem, który z pewnością dla Ukrainy miał znaczenie. Zobaczymy na ile będzie miał znaczenie dla Europy i samej Polski. Może powoli i ociężale, ale jednak zacznie się budować pewien konsensus, co do spraw faktycznie obecnie najistotniejszych. I działań, które są konieczne. Bo twitterowe burze i popisy nie są tu najważniejsze. Może nawet odreagowanie frustracji, czy dysonansu poznawczego pozwoli się potem zamyślić. Z myślenia i wątpliwości biorą się często dobre wnioski. Potrzeba nam mądrych wniosków. Teraz, natychmiast. Koniec świata, który znamy prawdopodobnie już  nastąpił. Co przed nami?