Myśl o tym, że polski prezydent i cała delegacja do Katynia mogli paść ofiarą zamachu nie była pierwszym, co w tamtą nieszczęsną sobotę przyszło mi do głowy. Najpierw pomyślałem, że przeklęty tupolew się po prostu popsuł. Potem przez chwilę myślałem o tym, czy aby załoga nie nazbyt usilnie starała się wylądować. No bo te cztery podejścia. Ale szybko okazało się, że czterech podejść nie było. Myśl o możliwości zamachu pojawiła się jako trzecia. I towarzyszy mi po dziś dzień. Wybuch wojny w Ukrainie tego nie zmienił. Raport podkomisji Antoniego Macierewicza też nie. Tyle tylko, że tezy w nim zawarte uważam za przekonujące.

Pozostawiając same okoliczności tej tragedii z boku, tym, co moim zdaniem od samego początku kazało stawiać daleko idące pytania, była niezwykła zapamiętałość, z jaką zarówno ówczesny polski rząd, jak i władze Unii Europejskiej, wreszcie NATO, starały się zamach wykluczyć, a przynajmniej nie brać tej hipotezy oficjalnie pod uwagę. To nie miało żadnego logicznego uzasadnienia. Jeśli ktokolwiek miałby wtedy intencję zdobycia nad Rosją choćby propagandowej przewagi, mógł w najłagodniejszej wersji zarzucić Moskwie karygodną niedbałość w przygotowaniu wizyty przywódcy ważnego kraju Unii Europejskiej i NATO. To nie musiało nic kosztować. Można było bezpiecznie zażądać międzynarodowego śledztwa, oddania wraku, postawić Rosjanom kilka trudnych, a potem coraz trudniejszych pytań. To nie musiało być nawet wyrazem jakiejś szczególnej sympatii do Polski, czy do osób, które nad Smoleńskiem zginęły. To mogło być pragmatyczne działanie, by pozycje Putina i jego ekipy osłabić. Ale najwyraźniej nikt tego nie chciał.

Niektórzy przeciwnicy tezy o możliwym zamachu twierdzili, że Putin "nie mógł" przecież tego zrobić. Dodawali, że "nie miał po co". Jeszcze innym się wydawało, że "by się nie odważył". A jeśli już, to przecież musiał sobie zdawać sprawę z tego, co by się stało, gdyby to wyszło na jaw. Przepraszam, ale co by się stało? Przecież wiemy, że absolutnie nic. Albo prawie nic, jak po zestrzeleniu malezyjskiego samolotu. Putin już wtedy wiedział, że nic mu tak naprawdę nie grozi. Nie musiał nawet specjalnie udawać. Wręcz przeciwnie, zostawienie nad Siewiernym znaku zapytania, którego świat nie chciał zauważyć, było mu zapewne nawet na rękę. A potem wystarczyło, że telewizja "National Geographic" zrobiła film powielający kremlowską wersję i sprawę można było uznać za załatwioną. 

Inwazja Rosji na Ukrainę wprowadziła świat w nowy etap historii. I jednym z elementów tego nowego etapu będą pytania dotyczące etapu poprzedniego. Jak można było tak bagatelizować rosyjskie zagrożenie? Jak można było tak lekkomyślnie finansować moskiewską machinę wojenną i propagandową? Jak można było wreszcie tolerować coraz bardziej bezczelne działania Putina? 

Te i podobne pytania będą coraz częściej zadawane i paru amerykańskim prezydentom, i paru prezydentom Francji, i byłej kanclerz Niemiec. Innym przywódcom także. Światowa opinia publiczna zacznie sobie też przypominać katastrofę smoleńską. Mogę się oczywiście mylić, ale myślę, że zainteresowanie tą sprawą dość istotnie wzrośnie. Bo teraz, kiedy znamy już skutki polityki niepowstrzymywania Rosji, sygnały ostrzegawcze, które przegapiono, stają się po prostu interesujące. Czy przywódcy, którzy zignorowali tamto ostrzeżenie, uznali, że nie warto drążyć sprawy, mają już gotową odpowiedź na pytanie, dlaczego tak postąpili?