Dziennikarze, którzy nie znają się na sprawach wojska - szczególnie w takim czasie jak teraz - nie powinni się przesadnie autorytatywnie na temat tego, co NATO powinno zrobić i co zrobi, wypowiadać. Dziennikarze, którzy się w sprawach wojskowości i obronności specjalizują... tym bardziej nie powinni. Bo mogą powiedzieć i napisać zbyt wiele. Jeśli - jako ten, który się nie zna - chcę się paroma refleksjami podzielić, to dlatego, że istotny element myślenia o NATO i jego misji leży poza sprawami bezpośrednio z wojskiem związanymi. To polityka, wewnętrzna i zewnętrzna, która powinna być oparta na logice. A na logice nieco się znam.

O ile więc nie powinno się publicznie roztrząsać takich spraw jak wysłanie lub niewysłanie na Ukrainę polskich MIG-ów, czy zaopatrzenie sił ukraińskich w słowackie, postradzieckie systemy obrony powietrznej, warto zastanowić się nad tym, na ile my sami, jako społeczeństwa poszczególnych krajów Sojuszu jesteśmy dla NATO jako całości odpowiednio silnym wsparciem. Na ile jesteśmy mężni, rozsądni, odporni na manipulację i - owszem, to w sojuszu kluczowe - solidarni i lojalni.

O MIG-ach wspominam dlatego, że sprawa, której poufność została zniszczona przez nieprzesadnie biegłego w dyplomacji "szefa dyplomacji Unii" Josepa Borrella, a potem napędzona z jednej strony wypowiedziami sekretarza stanu USA Antony'ego Blinkena, z drugiej nadmiernie niecierpliwymi i zbyt daleko idącymi wypowiedziami strony ukraińskiej, w pewnym momencie wymknęła się spod kontroli. Nagle okazało się, że Polska staje się w światowych mediach i internecie obiektem coraz bardziej intensywnego poszturchiwania, a opinia publiczna może odnieść wrażenie, że oto "tchórzliwie" odmawiamy czegoś, co przecież już "obiecaliśmy". To ta kampania - jak podejrzewam - skłoniła polskie władze do złożenia nieoczekiwanej propozycji skierowania MIG-ów do bazy w Ramstein i przekazania w ręce Amerykanów. Być może nasi amerykańscy partnerzy nie byli takim obrotem sprawy zachwyceni, ale - przyznajmy - międzynarodowa medialna i społecznościowa presja zniknęła jak ręką odjął. Może więc reakcja okazała się po prostu skuteczna...

Skuteczność w działaniach związanych z wojskiem i obronnością decyduje o wynikach wojny. To oczywiste. Skuteczność w opieraniu się mechanizmom prowokacji czy dezinformacji wydaje się mieć kluczowe znaczenie dla utrzymania w społeczeństwie odpowiedniego poziomu trzeźwości w diagnozie sytuacji. W ocenie poziomu zagrożenia, możliwości działania sił zbrojnych, szans zwycięstwa w przypadku konfrontacji publicystyka nie zastąpi władz poszczególnych państw i dowództwa NATO. Możemy się zastanawiać, czy obecny układ polityczny w przestrzeni atlantyckiej sprzyjał, czy nie sprzyjał rosyjskiej decyzji o wojnie, ale to od tych przywódców, jacy na politycznej scenie są, musi zależeć poziom zaangażowania w jak najszybsze zatrzymanie tego barbarzyństwa. To jest ich sprawa, to jest ich odpowiedzialność. Obywatele mogą tylko te decyzje ułatwić. Albo utrudnić.

W tak szczególnym czasie publicystyka powinna pomóc nam wszystkim zgodzić się co do możliwie szerokiego obszaru wartości, które pozostają wyjęte spod reguł bieżącej politycznej łomotaminy. Opinia publiczna ma już nie tylko prawo, ale w zasadzie obowiązek orientować się w kluczowych faktach. Ma też prawo i obowiązek domagać się od mediów szybkiej i precyzyjnej informacji, która będzie wyprana z propagandy na tyle, na ile to tylko możliwe. Nie powinniśmy, mówiąc wprost, dawać się wpuszczać w takie, czy inne "narracje". To, że całkowite ustrzeżenie się propagandy w przypadku wojny jest niemożliwe, wiemy doskonale. Mamy do czynienia z brutalną wojną czytelnego agresora z czytelną ofiarą. To, że nie można ufać ani jednemu słowu z Moskwy, jest oczywiste. Podobnie oczywiste jest, że Ukraina - z przyzwoleniem demokratycznego świata - prowadzi swoją wojnę informacyjną. I tyle.

Propozycja Jarosława Kaczyńskiego w sprawie jakiejś formy misji pokojowej na Ukrainę, chronionej militarnie przez NATO, nie daje nam od kilku dni spokoju. Jedni niechętni prezesowi PiS widzą w niej próbę wciągnięcia nas w śmiertelną wojnę, drudzy niechętni prezesowi PiS twierdzą, że to nieznaczący zabieg PR-owski. Ja widzę próbę potrząśnięcia sumieniem Zachodu i skłonienia go do refleksji, co w tej coraz bardziej dramatycznej sytuacji rzeczywiście możemy zrobić. Być może trzeba uruchomić ONZ, OBWE, Radę Europy i wszystkie możliwe międzynarodowe gremia, by zacząć o praktycznej ochronie ludności cywilnej mówić. Z tej dyskusji w 90 proc. przypadków nic nigdy nie wynika, ale ta presja na Moskwę może jednak jakoś pomóc.

Nikt z normalnych ludzi nie chce wojny. My dodatkowo doskonale rozumiemy, że jesteśmy blisko pierwszej linii frontu. Rozumiemy też, że jeśli Rosja tej wojny nie przegra, zachowa swoje wpływy i możliwości, za jakiś czas będzie dla nas - i dla całego Zachodu - jeszcze większym, dosłownie śmiertelnym zagrożeniem. Być może teraz jest wyjątkowa szansa, by temu zagrożeniu zapobiec. A może jeszcze inaczej, może złożona w Kijowie propozycja ma po prostu podnieść stawkę i skłonić naszych sojuszników do realnego rozważenia alternatywy: naprawdę szczelne sankcje, albo konieczność zaangażowania innego typu...

Czego możemy oczekiwać po wizycie prezydenta USA w Europie i Polsce? Po roku prezydentury Joe Bidena, który nie napawał optymizmem, teraz mam wrażenie, że Waszyngton zdecydował się na pragmatyczne podejście i uznał, że sprawy związane z bezpieczeństwem mają znaczenie najważniejsze. Chodzi przy tym zarówno o bezpieczeństwo militarne, jak i energetyczne. Polska w naturalny sposób może i powinna stać się militarnym i energetycznym hubem wschodniej flanki Sojuszu Północnoatlantyckiego. Mam nadzieję na przyspieszenie dostaw uzbrojenia, wzmocnienie współpracy gospodarczej i transferu technologii umożliwiające produkcję tego uzbrojenia tu na miejscu nad Wisłą, uruchomienie instalacji tarczy antyrakietowej w Redzikowie, rychłe postępy działań na rzecz budowy energetyki jądrowej. Bo bezpieczeństwo militarne jest ściśle z bezpieczeństwem energetycznym związane. Obecne deklaracje USA w tej sprawie są obiecujące.

Publikowane w USA analizy wskazują na to, że flanka wschodnia, by mogła być skutecznie broniona, musi ulec istotnemu wzmocnieniu. Biały Dom, ustami doradcy prezydenta Joe Bidena ds. bezpieczeństwa narodowego zdaje się deklarować gotowość. Jake Sullivan oświadczył wczoraj, że w tej chwili liczbę swoich żołnierzy w Polsce Amerykanie oceniają jako wystarczającą, ale będą na ten temat rozmawiać. Może rozmowy otworzą drogę do jakiejś poważniejszej modernizacji strategii obronnej Sojuszu. Byłem zwolennikiem pomysłu budowy w Polsce "Fortu Trump", będę bardzo zadowolony, jeśli ta idea doczeka się realizacji jako "Fort Biden".