Kiedy premier nieformalnie spotyka się wieczorem z ministrami, a potem przesuwa o kilka godzin posiedzenie rządu, żeby przeprowadzić indywidualne konsultacje na temat projektu budżetu, a prasa pełna jest przewidywań kryzysu - na dobre przeczucia raczej nie ma miejsca.

Poświęcone budżetowi na przyszły rok posiedzenie rządu odbywa się po południu i prawdopodobnie potrwa. To, co o budżecie wiemy od czerwca (wzrost 2,9 proc.), zniesienie nielicznych już ulg podatkowych i rezerwa ministra Rostowskiego w sprawie powrotu do 22-procentowej stawki VAT, nie zostawiają chyba złudzeń - będzie kiepsko. Tym bardziej, że za kilka godzin zapewne dowiemy się o obniżce przewidywanego wzrostu, za to o podniesieniu przewidywanego wskaźnika bezrobocia. Oficjalnie, z konferencji premiera, ministra finansów, z dokumentów rządowych.

Nastąpi zadekretowanie kryzysu. Ktoś, tym razem z kamienną twarzą, powie kilka bezwzględnie brzmiących słów wzmocnionych bezdusznymi liczbami. Usprawiedliwiając się, wskaże na sytuację gospodarczą na świecie. Zapadnie ponura cisza.

Zgromadzeni na Forum w Krynicy ekonomiści zaczną wyjaśniać. Uwarunkowania, zachowanie rynków, ratingi, kursy i wpływy. Dzięki ich hermetycznemu językowi uznamy kryzys za kolejne zjawisko, które istnieje, ale o którego mechanizmach nie wiemy nic. I oswoimy je przez to, jak bozon Higgsa, technologie wydobycia gazu z łupków czy szereg innych zjawisk.

Potem opozycja wytknie rządowi błędy i cała na biało zapowie zlikwidowanie kryzysu specjalną ustawą. Złoży jej kilka projektów, zapewne zaproponuje też zaostrzenie kar za coś. Rządzący zacisną zęby, zaproponują zaciśnięcie pasa i powiedzą, że to bzdury, bo nie ma innego sposobu na przetrwanie niż ten, który proponują oni.

My zaś będziemy to bezradnie obserwować.

A złe przeczucie będzie się realizować.

Nie cierpię tego.