Pomyśleliście kiedyś, że to, co dotąd ujawniono w aferze z taśmami „Wprost”, to najbardziej bezużyteczna dla autorów podsłuchów część nagrań? Kompletnie im niepotrzebny materiał, mogący najwyżej zwrócić niepotrzebnie uwagę i rozbić całkiem nieźle prosperujący biznes, przynoszący rzeczywiste zyski w zupełnie innych dziedzinach?

Hipotezę, że za nagrywaniem ludzi w knajpach stoi banalne wykorzystywanie w biznesie tego, o czym na neutralnym gruncie rozmawiają możni tego świata, dotychczas traktowałem na równi z innymi hipotezami. Z czasem jednak, mimo powszechnego, maniakalnego przypisywania całej akcji motywów politycznych, rozliczeniowych czy związanych z działaniem służb specjalnych, nie pojawiły się żadne argumenty, które by którąkolwiek z nich wzmacniały. Dotychczasowe ustalenia i, powiedzmy, "sygnały z miasta" coraz bardziej wskazują za to na istnienie najzwyklejszego kombinatu, korzystającego z obrotu informacjami, które ludzie powierzają sobie rozmawiając przy kielichu.

"Spółdzielnia"

Wyobraźmy sobie grupę osób, zatrudnionych bądź mających łatwy dostęp do miejsc, gdzie usłyszeć można wiele rzeczy, nieprzeznaczonych dla postronnych. Nazwijmy ją "spółdzielnią", działającą dyskretnie w kilku takich miejscach w Warszawie. Miejsca te odwiedzają biznesmeni, celebryci, czasem politycy, w poszukiwaniu neutralnego gruntu dla dyskretnego omówienia swoich spraw. Grupa przedsiębiorczych osób bez trudu domyśla się, że rozmówcy w VIP-roomach nie po to rezerwują VIP-roomy, żeby w towarzystwie innych omawiać rzeczy błahe. Pozyskują więc w takich miejscach osoby, mające dostęp do rozmów i zaczynają je rejestrować.

Dowiadują się o zamiarach przedsiębiorców, poznają szczegóły ofert, wzajemne relacje, dowiadują się ,kt, z kim, przeciwko komu, jak - wpadają im w ręce zdumiewająco obszerne katalogi "know how" i "who is who" w polskim biznesie i życiu publicznym. Okazjonalnie trafia się też obyczajowo-towarzyska ciekawostka, pozwalająca na drobny szantażyk...

Perpetuum mobile

Kanonem takiej działalności jest naturalnie dyskrecja i swoista uczciwość. Przy okazji szantażu spełniająca oczekiwania "spółdzielni" ofiara zyskuje rzeczywistą pewność zachowania kłopotliwej wiedzy w tajemnicy. Nikt przecież nie jest zainteresowany ujawnieniem dochodowego procederu. Sumy okupów są niewygórowane, ceny za milczenie - przystępne. "Spółdzielnia" wykazuje zrozumienie. Wie, że nie może przeholować.

Nie szantaże są jednak istotą tego biznesu. Niepotrzebnie go bowiem ujawniają, wystawiają do konfrontacji, którą nie każda ofiara zniesie. Zostawiają ślady, choćby w pamięci ofiar. To niepotrzebne.

Nie chodzi o ujawnianie, ale o nieujawnianie. Istotą działania "spółdzielni" jest obrót informacjami i ich wykorzystywanie. Obrót przez sprzedawanie tego, co mówi biznesmen A o biznesmenie B panu B także jest niebezpieczne, bo zostawia ślady. Znacznie bezpieczniejsze i nie zostawiające śladów jest za to wyciągnięcie wniosków z pozyskanej przez podsłuch wiedzy na temat panów A i B i ich poczynań. Może to być wyślizganie ich z interesu przez pana C - płacącego za informacje klienta bądź członka "spółdzielni", przyłączenie się w odpowiednim momencie do tego z panów, który wygra w konkurencji, przetarcie drogi wspieranemu przez pogrążenie jego konkurenta umiejętnie uplasowanym donosem do urzędu skarbowego - zestaw środków, jakimi można się posłużyć dysponując wiedzą z podsłuchów biznesowych jest niemal nieograniczony.

Wiedza, nie taśma

Do prowadzenia takiej działalności same nagrania nie są właściwie potrzebne. Stanowią wręcz komplikację, choć w ostateczności mogą być ostatecznym zabezpieczeniem "spółdzielni." Nic zatem dziwnego, że o używane tylko w celach dokumentacyjno/zabezpieczeniowych nagrania nikt specjalnie nie dbał i nie zabiegał o usunięcie z nich tego, co mogłoby naprowadzić na trop autorów.  Taśmy nigdy nie miały być użyte. Ich ujawnienie to dla "spółdzielni" katastrofa. Posłużenie się nimi zdradza sposób działania "spółdzielni", nie mówiąc o tym, że ujawnia samo jej istnienie. To, że doszło do tego tak późno, to zresztą i tak swoisty sukces tego swoistego modelu biznesowego; przecież jeśli działa ona od kilku lat, powiedzmy w kilku knajpach Warszawy, z których w każdej pracuje po 2-3 "spółdzielców" - bardzo trudno było nad takim dynamicznym archiwum zapanować.

I to się właśnie stało.

Kopnięty stolik z podsłuchem

Ujawnienie rozmów Belki z Sienkiewiczem czy Nowaka z Parafianowiczem to dla "spółdzielni" prawdziwy kataklizm. Koniec biznesu. Nie tylko dlatego, że ujawniono sam proceder, ale także dlatego, że na samej taśmie z rozmowy szefów NBP i MSW słychać osoby zakładające podsłuch, co wprost musi naprowadzić na ślad całej organizacji.

Jeśli dołożyć do tego osobę Łukasza N. - menedżera u "Sowy i Przyjaciół" wcześniej pracującego w innej knajpie, o której meldowano premierowi, że może być na podsłuchu - podejrzenia, że był on przenoszonym wg potrzeb rezydentem "spółdzielni" stają się jeszcze bardziej przejrzyste. A jeśli przypomnimy sobie opublikowane przez "Fakt" w lutym nagrania ministerialnych śpiewów podczas zorganizowanych u "Sowy i Przyjaciół" urodzin wicepremier Bieńkowskiej - prowadzenie tam tego procederu stanie się oczywiste. Notabene całkiem możliwe, że śpiewane wówczas gromko przez panią wicepremier w towarzystwie kilku innych członków rządu "Tańcz, głupia, tańcz!" rejestrował ten sam mikrofon, który pół roku wcześniej nagrywał rozmowę Belki z Sienkiewiczem, a kilka dni później - Nowaka z Parafianowiczem...

Politycy na taśmie - bezużyteczni i groźni

Przy okazji analizy hipotezy o istnieniu "spółdzielni" warto zwrócić uwagę, że z jej punktu widzenia kompromitujące polityków nagrania były zapewne kompletnie bezużyteczne. I dlatego to one, jako mniej pilnowane jako pierwsze ujrzały światło dzienne. Polityka niełatwo szantażować, łatwo mu się za to narazić. Tym bardziej, jeśli jest to szef wszystkich służb odpowiedzialnych za bezpieczeństwo w państwie. Można go jednak bez trudu ośmieszyć jego własnymi słowami i wcześniej czy później doprowadzić do dymisji. Po co? Może nawet bez powodu, dla zabawy. Jestem nawet gotów przyjąć roboczą hipotezę, że taśma z nagraniem szefa MSW krążyła wśród "spółdzielców" jako pocieszna ciekawostka, dowodząca ich tryumfu nad strukturami państwa, a i zabawna jako dowód tego, jak tak naprawdę prowadzone są w Polsce rozmowy o polityce na najwyższych szczeblach władzy.

Wnioski? Nadal kompletna kompromitacja

To, że państwo dowiedziało się o czymś, co premier nazywa próbą zamachu stanu nie od szefa MSW, ale z gazet - to kompromitacja. To, że potajemnie nagrany został sam szef MSW, najwyraźniej bywalec podsłuchiwanego miejsca (jako wtajemniczony na początku rozmowy z Markiem Belką proponował mu dość protekcjonalnie tutejszy "zestaw dla początkujących") - to kompromitacja.
To, że władze nie mają pojęcia, kto, jak długo, kogo i co mówiącego nagrywał, a więc w istocie nie znają skali zagrożenia, które wprawiło państwo w histeryczny dygot ("próba zamachu stanu") a dziennikarzy w nie mniej histeryczny jazgot ("zamach na wolność prasy") - to kompromitacja.

To, jak do wyjaśniania sprawy zabrała się prokuratura (bo czynności żadnych ostatecznie w redakcji "Wprost" nie przeprowadziła) - to także kompromitacja, teraz już potwierdzona nie tylko samym przebiegiem wydarzeń, ale i opinią ministra sprawiedliwości.

A jeśli opisana powyżej coraz bardziej prawdopodobna hipoteza istnienia "spółdzielni kelnerów" i ich biznesowych mocodawców okaże się prawdą - do bylejakości działań władz, prasy i opozycji niebawem będzie można dopisać też bylejakość, i z punktu widzenia państwa - błahość działań samych "puczystów".

Skoro nawet z ich namierzeniem państwo ma kłopoty - nie jest dobrze.