Gromada krawaciarzy, nazywanych szumnie klasą polityczną doprowadziła właśnie do sytuacji, w której każde ich działanie skazane jest na niepowodzenie. Żadna z partii nie ma oblicza innego niż twarz lidera, przez wszystkich poza najbliższymi nazywaną gębą. Dziewczynki zrodzone z ich związków powinni nosić imię Dezintegracja, chłopcy - Amok.

Ostatnich kilka tygodni pozwoliło nam zaobserwować gwałtowną erozję właściwie wszystkich bytów polskiej polityki. Począwszy od uwikłanego już prawie pół roku i wciąż brnącego głębiej w niedorzeczny projekt premierostwa prof. Glińskiego PiS-u, przez zatraconą w uspokajających minach i ukrywającą w rękawach noże Platformę, po schamiałą i ogarniętą albo kwaśniewskim mesjanizmem, albo szorstkoprzyjaźnią lewicę. Gdziekolwiek na tej scenie spojrzeć - pozakładane sobie nawzajem bloki i niemoc - tak to właśnie wygląda.

Ostatnie show Platformy, którego najosobliwszym akordem było oświadczenie ministra Gowina, że gdyby nie to, że jest ministrem - mógłby rozważyć start w wyborach na szefa PO (co można czytać - "jeśli odejdę z rządu - wystartuję przeciw Tuskowi") to tylko objaw, nie sama choroba. Platformerskie "braterstwo" nie ma wspólnego światopoglądowego i ideowego podłoża. Liberalizm zmurszał w miarę obrastania sekretariatami i biurkami, na wierzch wylazł obyczajowy konserwatyzm, a szef partii zorientował się w sytuacji za późno. Efekt? Nie sposób usunąć ministra, który ewidentnie gra majestatowi premiera na nosie, bo grozi to jego niebezpiecznym sprzysiężeniem z odsuniętym od łask wcześniej, jednak wciąż silnym Grzegorzem Schetyną i nieprzyjemną dla lidera utratą pełni władzy w partii.

Na lewicy tymczasem z sobie tylko właściwym wdziękiem podmiejskich konduktorów przepychają się panowie Palikot i Miller, wspierani/podjudzani przez niegdysiejszych wodzów. Palikoterski prymitywizm wsparty przebrzmiałą sławą Aleksandra Kwaśniewskiego i jego ludzi (z pocieszną figurą Ryszarda Kalisza na czele) kontra podupadająca dyscyplina, którą usiłuje egzekwować na topniejących szeregach były kanclerz, premier, a potem niedoszły poseł Samoobrony Leszek Miller. Żałość...

Na prawicy zaś nie mniej żałośnie. Organizowane przez PiS karykatury posiedzeń rządu i Rad Gabinetowych w wykonaniu sympatycznego skądinąd prof. Glińskiego konkurują z konferencyjną biegunką i szpiegowskimi obsesjami partii jednego z mniej znanych braci Marx (Groucho, Harpo, Chico i... Zizou).

Obraz politycznej sceny uzupełnia jeszcze tylko ludowy kolos na glinianych nogach. Prenumerujący obowiązkowo "Zielony Sztandar" PSL z nowym, kłaniającym się w pas i wygadanym liderem, który wsiąkł gdzieś w rządowe prace i nie ma czasu na nic poza akcentowaniem, jak wiele wie i jak wiele od niego zależy.

Polityczną konkurencję i grę interesów, z których każdy jest na swój sposób pojętym interesem obywateli, zastąpiła polityka, prowadzona przez niezliczone, reżyserowane "eventy" medialne i nadęte konferencje, w których im mniej treści, tym lepsza oprawa. I publiczne obrzucanie się coraz mniej wyszukanymi, a często coraz bzdurniejszymi zarzutami. Liczą się nawet nie tyle interesy partii, co wręcz skrzykniętych w nich grup.

Życie polityczne dawno przestało dotyczyć czegokolwiek, poza samym sobą. Wiem, dla większości wyborców to stwierdzenie nie jest niczym zaskakującym. Jeśli to jednak opisuję, to dla przypomnienia.

Przed kolejnymi wyborami opisany powyżej zaciekły marazm i jałowa wzajemna wrogość znowu nabiorą rumieńców ogłady, wdzięku kompromisu i wigoru czynnego działania dla nas wszystkich. Wtedy sięgnijcie po ten tekst.

Wybierać nie będzie przyjemnie, ale będzie uczciwie.