Od wczoraj wiemy, że tak. Nie tylko da się przeprowadzić debatę z przeciwnikiem nieobecnym, ale też można ją nie tylko wygrać, ale i przegrać. Polityka nie przestaje zaskakiwać, nawet nasza, w której właściwie nic nie powinno już dziwić.

Paranoiczny był już sam pomysł, żeby konkurenci w wyborach równocześnie brali udział w oddalonych od siebie o 400 kilometrów wydarzeniach, noszących pozory debaty prezydenckiej. Jego realizacja - z obowiązkowymi dwiema mównicami w obu miejscach, nieustannym odwoływaniem się przez uczestników do nieobecnego na miejscu kontrkandydata, niepokojącym tłem itp. - dla kogoś pobieżnie zorientowanego w polskich realiach medialno-politycznych dałaby się jeszcze zrozumieć. Tego jednak, że można debaty prowadzonej w tak dogodnych warunkach nie wygrać jednoznacznie i bez najmniejszych wątpliwości - zrozumieć nie potrafię.

A tym bardziej, że można ją przegrać.

Wydaje się to logicznie niemożliwe, a jednak. Jeśli jeden z uczestników (mówiąc otwarcie: JEDYNY uczestnik) musi po debacie prostować wpisami na Twitterze swoje własne słowa i używa przy tym zarzutu manipulacji, to jest to jasny znak, że coś... co najmniej nie poszło dobrze.

Zdania: "Absolutnie nie jestem zwolennikiem jakichkolwiek szczepień obowiązkowych. Powiem państwu otwarcie: ja osobiście nigdy się nie zaszczepiłem na grypę, bo uważam, że nie" słyszał każdy, kto oglądał ostatnią część debaty z Andrzejem Dudą.

Zgoda, zdania te padły w odpowiedzi na pytanie o szczepionkę na COVID-19, ale gdyby jej tylko dotyczyły - w odpowiedzi nie należało mówić o swoim stosunku do "jakichkolwiek" szczepionek, a potem przywoływać jeszcze jako przykład szczepienia na grypę.

Sama niezręczność sformułowania wymaga najwyżej cierpliwego wyjaśnienia kontekstu, zamiast tego jednak mówca natychmiast postawił wszystkim, którzy to na własne uszy słyszeli, zarzut manipulacji. Na taki zarzut najłatwiej jednak odpowiada się cytatem, który nie pozostawia żadnych wątpliwości: zapytany o szczepionkę na COVID-19 Andrzej Duda przecież naprawdę odparł, że absolutnie nie jest zwolennikiem jakichkolwiek szczepień obowiązkowych, a potem jeszcze wyznał, że sam na grypę się np. nigdy nie zaszczepił, "bo uważa, że nie".

W zestawieniu z tym oświadczeniem nic, co padło podczas pozostałych 80 minut debaty w Końskich, właściwie nie istnieje w publicznym życiu.

Nieprzesadnie mocno zaistniał też konkurent prezydenta. Jego spotkanie z dziennikarzami w Lesznie wymagało jednak znacznie więcej sprawności, nikt nie traktował go ulgowo, padły pytania niewygodne, na część nie było satysfakcjonującej odpowiedzi. Nie widziano tam podsuwającego tekst promptera, jednak kwestie Rafała Trzaskowskiego i tak powtarzały się nadzwyczaj często. Kandydat wielokrotnie nawiązywał do nieustannie przewijających się w jego wystąpieniach motywów (telefony do prezesa itp.) i robił to niemal tymi samymi słowami co na rynkach wszystkich miasteczek, odwiedzanych podczas kampanii.

Mimo tej przewidywalności Rafał Trzaskowski nie popełnił w swoim wystąpieniu błędu. Nie sądzę, żeby kogoś do siebie zraził. Po prostu poddał się ocenie widzów, odpowiadając na pytania. Jeśli jednak o ew. wygranej miałoby świadczyć to, że nie ma dziś powodu do prostowania tego, co mówił, to słaba to przewaga.

Wczorajszy wieczór mimo aż dwóch paradebat pozostawił wyborcom poważny niedosyt. Znacznie bardziej użyteczna byłaby dla wyrobienia sobie ostatecznej opinii debata, w której kandydaci rozmawialiby ze sobą i reagowali na swoje słowa. Dziś mamy pewność, że debatowanie, kiedy są 400 kilometrów od siebie, niewiele zmieniło. Samym kandydatom mogło, choć nie musiało, pomóc, wyborcy niewiele jednak na tym zyskali.