Żyjemy nie tylko w kraju, w którym można przez kilka tygodni nie wiedzieć, że jest się ambasadorem. Jest to też kraj, w którym wygasza się mandat posła z datą wsteczną, a człowiek, który nie jest już posłem - głosuje w Sejmie. I nikt nie poczuwa się do winy za te absurdy.

Historia Konrada Głębockiego, który został mianowany ambasadorem RP we Włoszech i San Marino zdumiewa. Niestety nie sprawnością procedury, ale w istocie niejawnym trybem powołania i wynikającymi z tego problemami, obejmującymi dość kluczowe w dyplomacji instytucje: Kancelarię Prezydenta RP i Ministerstwo Spraw Zagranicznych, a także Kancelarię Sejmu.

W zasadzie historia jest kompletnie niewiarygodna.

Był? Jest? Będzie?

Konrad Głębocki był posłem. 5 czerwca prezydent mianował go jednak ambasadorem. Niestety, poseł nie miał o tym pojęcia, bo nikt mu o tym nie powiedział. Jako poseł brał więc udział w posiedzeniu Sejmu oraz, oczywiście, w bodaj 175 głosowaniach.

Ambasador nie może jednak być posłem, a poseł ambasadorem. Co więcej, zdaniem sejmowych prawników mianowanie posła ambasadorem oznacza automatyczną utratę mandatu poselskiego z dniem powierzenia mu funkcji. Ta data to zaś dzień wydania przez prezydenta postanowienia o mianowaniu posła Głębockiego ambasadorem, czyli 5 czerwca.

W 175 głosowaniach w Sejmie brała więc udział osoba nieuprawniona. Tylko dlatego, że nikt posłowi Głębockiemu nie powiedział, że jest już ambasadorem.

Co, kto, komu i kiedy

Poseł dowiedział się o tym dopiero dwa tygodnie po nominacji. Kancelaria Sejmu dowiedziała się jeszcze później - 25 czerwca, czyli prawie trzy tygodnie po fakcie. Ze świadomością, że coś tu nie gra, marszałek zamówił wspomnianą wyżej opinię prawników, która dotarła do niego 29 czerwca. Kolejnych kilka dni później marszałek zrobił to, co w zasadzie nastąpiło z mocy prawa już 5 czerwca - postanowieniem wygasił mandat posła Głębockiego.

A żeby całe to działanie chociaż teoretycznie trzymało się kupy, wydane 2 lipca postanowienie stwierdza wygaśnięcie mandatu posła Głębockiego z datą o miesiąc prawie wcześniejszą - z dniem 5 czerwca. I żeby było jeszcze zabawniej, to zawierające antydatowane stwierdzenie postanowienie opublikowano dopiero 10 lipca - równo pięć tygodni po fakcie, który stwierdzało.

Nikt nie ma sobie nic do zarzucenia

Do odpowiedzialności za chaos w jednej stosunkowo prostej sprawie nie poczuwa się nikt. Kancelaria Prezydenta zamiast do Głębockiego zwyczajnie zadzwonić z informacją - "gratulujemy, właśnie został pan ambasadorem, proszę teraz dopełnić niezbędnych formalności" - twierdzi, że to obowiązek MSZ.

MSZ, czyli nowy pracodawca Głębockiego, najpierw musiał jednak dostać prezydenckie postanowienie, a potem formalnie skierować je do mianowanego - i to zajęło mu dwa tygodnie. O tym, żeby pilnować nominacji swoich ludzi w Kancelarii Prezydenta i zadzwonić do Głębockiego z informacją, że nie może już głosować - też nikt tam nie pomyślał.

Kancelaria Sejmu z kolei, znakomicie wiedząc, że o stanowisko ambasadora ubiega się poseł, a mandatu posła z tą funkcją łączyć nie można - także ani sprawy nie dopilnowała, ani nie ostrzegła nikogo o możliwych powikłaniach. Ekspertyzę prawną zamówiono długo po fakcie, który w ogóle nie powinien mieć miejsca. Realizowanie treści opinii zajęło kolejne dni i skończyło się opublikowaniem 10 lipca kuriozalnego postanowienia, obowiązującego już 5 tygodni wcześniej.

Reasumując - jeśli nie jesteście pewni, czy nie mianowano was ostatnio ambasadorem - na wszelki wypadek sami zadzwońcie do Kancelarii Prezydenta i zapytajcie. Może się okazać, że zostaliście już dyplomatą, a nie wie o tym jeszcze ani MSZ, ani wasz pracodawca.

Sami nie zadzwonią.