Czy brak dwóch pasów ruchu może sparaliżować ponadmilionową aglomerację? Okazuje się, że może. Takie rzeczy tylko w Krakowie. Niespełna 2 tygodnie temu drogowcy zamknęli estakadę nad skrzyżowaniem Wielickiej, Alei Powstańców Śląskich, Limanowskiego i Powstańców Wielkopolskich. Przyczyną jest budowa łącznicy kolejowej. Prace są niezbędne, żeby usprawnić ruch kolejowy.

Ale nie tory nas interesują, tylko miejskie ulice. Estakada pozwalała kierowcom, jadącym Aleją Powstańców, na bezkolizyjny przejazd przez ciasne skrzyżowanie w stronę Nowej Huty. Okazało się, że stworzenie jednego wąskiego gardła w dużym europejskim mieście wystarczy, żeby zaczopować każde większe skrzyżowanie.

Sprawa dziwi tym bardziej, że podobna sytuacja miała miejsce kilka miesięcy temu w Warszawie. Spłonął Most Łazienkowski, którym przez jedną tylko dobę przejeżdżało około 100 tysięcy aut! Przeprawa miała po 2 pasy w każdą stronę i po 1 buspasie na każdej nitce. Trasa Łazienkowska to droga krajowa. Mimo to, zamknięcie tak ważnej arterii nie sparaliżowało 3-milionowej aglomeracji tak, jak estakada nad Wielicką blokuje zaledwie milionowy Kraków!

Przypomnę, że estakada prowadzi tylko w jedną stronę i ma zaledwie 2 pasy. Cały ruch został skierowany na Most Poniatowskiego. Komunikacja miejska (na Trasie "Ł" potrafiła przybierać wygląd długiego żółto-czerwonego węża złożonego z autobusów marki Solaris) trafiła na historyczną przeprawę. Miasto udźwignęło ten ciężar, kierowcy dojeżdżali na czas, a pasażerowie komunikacji nie rzadko wybierali autobusy zamiast drugiej linii metra kursującej równolegle do "Poniatoszczaka" pod Wisłą.

Kraków również działa. Ale według mnie to tylko pozory działania, bo organizacja dodatkowego parkingu P+R przy Ćwiklińskiej nie zachęci kierowców do jazdy tramwajem. Parking jest zlokalizowany zbyt daleko od przystanku, więc przesiadka jest mało satysfakcjonująca. Kolejna sprawa tu buspas na Kamieńskiego, który nie spełnia swojej roli. Wyznaczony po kosztach (drogowcy nie wymalowali nawet żółtych linii, tylko postawili pachołki) jest zakorkowany, bo część kierowców za nic ma obowiązujące reguły. Na końcu pasa stoi przeważnie policja, która nie jest w stanie wyłapać wszystkich łamiących przepisy.

Trudno też winą obarczać jedynie urzędników, którzy mogliby chociaż ustalić priorytet głównych arterii na południu Krakowa; zastanowić się, gdzie zasilić komunikację, a gdzie dać więcej luzu kierowcom. Warto też pokładać nadzieję w samych kierowcach, którzy mogą czerpać wzór z innych europejskich miast, gdzie sąsiedzi umawiają się na takiej zasadzie: ja dziś zostawię auto w domu, a ty - drogi sąsiedzie, kolego z bloku obok, albo koleżanko jadąca z innego osiedla, ale obok mojego domu - zabierz mnie ze sobą, a jutro się zamienimy i pojedziemy moim autem. Może nieco trudne i wymagające, ale gdy uświadomimy sobie, że przy odrobinie trudu zredukowalibyśmy liczbę aut w mieście choć o 1/4, to może warto zaryzykować?