To fascynujące jak liderzy obu największych formacji zdominowali swoje ugrupowania. Są w nich tak potężni, że żaden z ich partyjnych podwładnych nie ośmiela się powiedzieć - a mało który nawet pomyśleć, że mogliby zostać kiedyś zmienieni czy zastąpieni. Jeśli nawet ktoś próbuje z nimi rywalizować to z góry zakładając, że nie ma większych szans.

Okopani na swych pozycjach, wzmocnieni statutami, personalnymi czystkami, które zdążyli już przeprowadzić, wizjami tych, które przeprowadzić mogą, składami partyjnych władz i nieustannym podkreślaniem przez otoczenie, że są jedyni, genialni, niepowtarzalni i niezastąpieni. Silni siłą prowadzenia swych partii od paru lat, przeszłych i niedawnych zwycięstw, porażek po których byli w stanie przekonać własne stronnictwa, że "słońce jeszcze zaświeci" i legendy, którą budują sami i patrzący przychylnie jak tworzą je ich towarzysze. Liderzy Platformy i PiS-u zrobili wiele, by dochrapać się pozycji jaką dziś zajmują, a zrobiliby jeszcze więcej, gdyby poczuli, najmniejsze zagrożenie dla swej polityczno-partyjnej wszechwładzy. O tym jak mocną pozycję mają, świadczy choćby wszystko to, co dzieje się wokół wyborów szefa Platformy. Nawet potencjalni kontrkandydaci Donalda Tuska deklarują właściwie, że nie startują po to by z nim wygrać. Rzucenie rękawicy ma ich politycznie pobudować, wzmocnić, albo dać immunitet, gdyby premierowi przyszło kiedyś do głowy, by się ich pozbyć. O ile się w ogóle na to rzucanie zdecydują, bo patrząc na Grzegorza Schetynę mam wrażenie, że bardzo chciałby, by jeśli już coś rzucał, to by to rzucanie odbyło się z błogosławieństwem samego Tuska, a najlepiej z jego namaszczeniem i w imię zasady "skoro robimy wybory to ktoś musi w nich wystartować. Wyścig do fotela szefa partii, byłby wówczas niczym rozpisany na rolę dramat, w którym niby-to wszyscy ze sobą rywalizują, ale tak by krzywdy sobie wzajem nie zrobić, a na koniec padają sobie w ramiona i żyją zgodnie i przyjacielsko, jak gdyby nigdy nic.

Donald Tusk walcząc o trzecią kadencję w fotelu szefa Platformy zaczyna zarazem wyścig do objęcia po raz trzeci funkcji premiera. Co byłoby, nie tylko w Polsce, ale i w naszej części Europy, absolutnym rekordem. Historia co prawda pamięta takich politycznych liderów, którzy myśląc o kadencjach następnych, nie dotrwali do końca tej, która trwała, ale dziś niewiele wskazuje na to, by coś takiego mogło przydarzyć się Tuskowi. Albo - mówiąc bardziej precyzyjnie - nikt z członków rządzącej partii nie dopuszcza do tego, by takie spekulacje mogły być serio brane pod uwagę. Nikt z wyjątkiem  Tuska, który zdaje się dobrze odrobił lekcje historii i doskonale pamięta jak swą premierowską karierę kończyła Margaret Thatcher i jak to po latach trzymania sterów rządów twardą ręką, triumfów i splendorów, została przekonana przez partyjnych kolegów, że staje się dla torysów ciężarem i powinna odejść. Tusk robi wiele, by nie powtórzyć losu Thatcher, by nie było nikogo, kto mógłby przyjść i powiedzieć mu "odejdź". Kolejnymi krokami, odsuwaniem na dalszy plan wiernej partyjnej drużyny, sięganiem po ludzi zaufanych acz poza-platformianych minimalizuje ryzyko, zapewnia sobie spokój i bezpieczeństwo, sprawia, że partia to coraz bardziej Tusk, a Tusk - to partia.