Porównanie tego, czym miała być historia doktora G., a tego czym była naprawdę, nie wygląda dla panów Ziobro i Kamińskiego najlepiej. Z wielkiej, dramatycznej, bulwersującej sprawy zbrodniarza, oddziałowego dyktatora i tyrana, człowieka wyzbytego hamulców i zasad moralnych, wyszła afera polegająca na przyjęciu od pacjentów gigantycznej sumy siedemnastu tysięcy sześciuset dziewięćdziesięciu złotych polskich.

Nigdy nie lubowałem się w tropieniu i piętnowaniu "zbrodni IV RP". Miałem zawsze poczucie, że ci, którzy straszą po nocach dzieci, ponurymi wizjami siepaczy CBA, stających nad ranem w drzwiach domu niewinnego obywatela, w poszukiwaniu macek układu, sami nie do końca wierzą w to co mówią - choć bardzo by chcieli. Po wyroku w sprawie dr G. zdania nie zmieniam, ale bez wątpienia - ciężko uznać tę historię za sukces CBA, prokuratury, Mariusza Kamińskiego i Zbigniewa Ziobry, jeszcze ciężej, na jej podstawie, wychwalać ich profesjonalizm i przekonywać, że zasadom państwa prawa hołdowali jak mogli najlepiej.   

Gdy w lutym 2007 roku minister sprawiedliwości informował świat o zatrzymaniu Mirosława G. jego słowo było mocne, a oskarżenie ciężkie. "Zebrany materiał dowodowy wskazuje na to, że mogło tutaj dojść do czegoś więcej niż tylko gigantycznej korupcji i rażących zaniedbań i błędów lekarskich (....) dochodziło do czynów, które mieszczą się w kategorii zbrodni i taki zarzut, zarzut dopuszczenia się zbrodni zabójstwa został przez prokuratora postawiony wśród dwudziestu zarzutów innych związanych z narażeniem na niebezpieczeństwo życia ludzkiego związanych przede wszystkim z korupcją" mówił minister sprawiedliwości, pokazując światu lekarza przeliczającego nerwowo pieniądze, które miały - nie tylko w domyśle - być ostatnim groszem wysupływanym przez biednych ludzi, stawianych przed wyborem "albo sprzedasz ostatnią krowę, albo twój mąż/żona/dziecko umrze". 

Długi proces sądowy pokazał jednak obraz radykalnie łagodniejszy. Owszem dr G. łasy był na pieniądze i prezenty, owszem, nie wzdragał się przed ich przyjmowaniem, ale ani nie uzależniał od tego leczenia swoich pacjentów, ani nie narażał ich na ryzyko utraty życia, gdy pieniędzy nie dostawał. Nie ma oczywiście sensu i potrzeby go gloryfikować i czynić zeń świętego zaszczutego przez IV RP, ale nie można też, bez niesmaku, akceptować sytuacji, gdy prokurator generalny i szef jednej ze służb specjalnych, niesieni czy to rewolucyjnym zapałem, czy chęcią zabłyśnięcia, odsądzają publicznie człowieka od czci i wiary, nie mając w ręku 100% dowodów jego winy.     

Gdyby Ziobro i Kamiński mówili wówczas wyłącznie o tym co wiedzą na pewno - nie byłoby problemu. Mówili więcej, dużo, dużo więcej. I tak jak wtedy chcieli czerpać chwałę z zatrzymania dr G. - tak dziś muszą ponosić polityczno-etyczną odpowiedzialność za wszystko w czym przesadzili. A wydaje się, że w całej sprawie mamy do czynienia z przesadą nie tylko w sferze retorycznej. Gdy czytam o zapale funkcjonariuszy CBA, w nakłanianiu do przesłuchań ludzi, których samych albo ich bliskich dotknęła ciężka choroba, trudno powstrzymać odruchy co najmniej niepokoju. Sytuacje w których schorowanego 80-latka straszy się aresztem wydobywczym, czy wyciąga z domu kobietę w noc po śmierci jej męża, to naprawdę nie są sytuacje budujące. Daleko im do rzeczywistości stalinowskiej - i myślę, że sędziego poniósł tu zapał publicystyczny, ale sądzę też, że warto, by ówcześni decydenci zdobyli się po wyroku w sprawie dr G. na jakąś refleksję, a nie tylko samouspokajające twierdzenia o tryumfie sprawiedliwości, skazaniu parszywego łapówkarza i końcu mitu straszliwej IV RP.