Staram się nie przesadzać z publicznym wyrażaniem emocji, szczególnie na tych łamach, ale muszę przyznać, że ostatnie oświadczenie I Prezes Sądu Najwyższego, pani prof. Małgorzaty Gersdorf sprawiło, że zacząłem się gotować. Przyrównywanie ustawy PiS w sprawie sądów, udanej czy nie, sprawiedliwej czy niesprawiedliwej, dyscyplinującej czy kagańcowej do wydarzeń z grudnia 1981 roku, do wprowadzenia stanu wojennego, jest wyrazem szczególnego tupetu. Więcej powiem, jest też dowodem lekceważenia uczuć znaczącej części, jeśli nie większości, obywateli.


Fakt, że na tego typu aluzje pozwala sobie najwyższy przedstawiciel władzy sądowniczej, która przez minionych 38 lat nie uczyniła absolutnie nic, by sprawców tego, co się wtedy działo i tego, co się działo 11 lat wcześniej, ukarać, jest szczególnie oburzający. Cień nierozliczonego przez sądy dziedzictwa PRL-u ciągnie się bowiem za nami wszystkimi nadal. Można nawet powiedzieć, że zabieramy go w kolejne pokolenia po jednej, SB-ckiej, czy drugiej, solidarnościowej stronie emocji. To truchło stanu wojennego, ówczesnej państwowej promocji podłości i zdrady, ale też autentycznych zbrodni, nie doczekało się nigdy rozliczenia, nawet symbolicznego. Wręcz przeciwnie, to owo nierozliczenie ma być szczególnym symbolem. Takim, który pozwala demonstracyjnie, w rocznicę  pacyfikacji kopalni Wujek, zgłaszać postulat cofnięcia ustawy dezubekizacyjnej i przywrócenia funkcjonariuszom aparatu bezpieczeństwa PRL wyższych emerytur i rent.

Nie wszyscy obywatele muszą znać się na prawie. Nie wszyscy muszą się wymiarem sprawiedliwości interesować. Ale coś takiego, jak poczucie sprawiedliwości, nosimy w sobie wszyscy. Nietykalność twórców i wykonawców stanu wojennego nadal jaskrawo się temu poczuciu sprawiedliwości przeciwstawia, podkładając pod nasze państwo, naszą demokrację, bombę z opóźnionym zapłonem. Nie wszyscy po 1989 roku zdawali sobie sprawę, że ta bomba istnieje, ale po 30 latach wiemy, że tu jest. Tylko wciąż nie da się jej rozbroić.

Sytuacja jednak się zmienia, opinia publiczna zdaje sobie coraz silniej sprawę z konfliktu wokół i wewnątrz wymiaru sprawiedliwości. Wyroki sądów brane są pod lupę. Nie tylko "rozgrzani", ale i po prostu niesprawiedliwi sędziowie coraz częściej zaczynają być kojarzeni z imienia i nazwiska. I nie, nie mam na myśli absolutnie żadnych gróźb, ale fakt, że ich praca jest coraz bardziej wnikliwie obserwowana, nie tylko w politycznych, ale i zwykłych, ludzkich sprawach. Komfort sytuacji, że z "wyrokami się nie dyskutuje" już zniknął. Tym bardziej, że dotychczasowi obrońcy owej zasady sami teraz głośno kwestionują wyroki, które nie idą po ich myśli. Oczywiście dotyczy to wyroków tych sędziów o mniej lub bardziej rzekomo pisowskich sympatiach. Świadomość, że sędziowie muszą być w niezależny sposób ze swej pracy rozliczani, także przez społeczeństwo, że nie mogą być świętymi krowami, rośnie i mam wrażenie, że nie da się już jej zablokować. 

Nikt rozsądny, kto ma na myśli dobro państwa i obywateli, nie może być zwolennikiem łamania sędziom kręgosłupów. Między łamaniem kręgosłupów a poddaniem merytorycznej kontroli, która każe upewnić się, że decyzje podejmowane są zgodnie z prawem i - owszem także - poczuciem sprawiedliwości, daleka droga. I nie ma wątpliwości, w którą stronę działania władz państwa powinny iść. Nie do końca jasne są jednak przyczyny, dla których oto sędziowie odpowiadający przed "samymi swoimi" mieliby być prawdziwie niezawiśli i niezależni, a ci, którzy przychodzą do zawodu teraz, opiniowani przez Krajową Radę Sądownictwa w obecnym składzie, byli dotknięci jakimś grzechem pierworodnym. Przecież ci nowi sędziowie nie wykształcili się w ciągu ostatnich czterech lat na jakichś pisowskich tajnych kompletach, wręcz przeciwnie, są absolwentami tych wszystkich szacownych wydziałów prawa, których dziekani masowo teraz wobec reformy ministra Zbigniewa Ziobry protestują. Skąd domniemanie, że tylko niekontrolowani sędziowie mogą być niezawiśli, skąd tak niskie oczekiwania wobec tych nowych?

Wieczorne protesty na ulicach polskich miast nie poraziły liczebnością. Nie oznacza to jednak, że problemu nie ma i nie należy próbować go rozwiązać. Nieśmiało, tu i ówdzie pojawiają się wezwania do rozmów. Dobrze byłoby je przeprowadzić. I to bez pośrednictwa Unii Europejskiej. Ja wiem, że przed wyborami prezydenckimi uspokojenie nastrojów może się opozycji nie kalkulować, ale walka na noże przez dalsze pół roku przyniesie kolejne straty. Chciałbym wierzyć, że nie tylko wyborcze kalkulacje będą to przez obie strony brane pod uwagę. Im dłużej bowiem będzie trwał taki stan permanentnego konfliktu, tym częściej w publicznej sferze będzie pojawiało się hasło o opcji zerowej. Nikt nie wie, co konkretnie miałoby ono oznaczać, ale to nie znaczy, że nie może się spodobać.