Rozmowa była krótka, padło zaledwie kilka zdań. Mogą to być jednak najważniejsze zdania w karierze politycznej Baracka Obamy. Prezydent Stanów Zjednoczonych, zwracający się de facto do przywódców Rosji o pomoc w wygraniu wyborów i zapowiadający potem większą elastyczność w odniesieniu do ich żądań w sprawie tarczy antyrakietowej to prawdziwa nowość w kontaktach wielkich mocarstw. Nie sądzę, by Amerykanie zapomnieli o tym w czasie listopadowych wyborów.

Zobacz również:

Prezydent i jego otoczenie zrobią oczywiście wszystko, co możliwe, by znaczenie tych słów zbagatelizować, by przekonać wszystkich, że chodziło o coś innego. Nie jestem pewien, czy tym razem im się to uda. W Ameryce, inaczej niż w Europie, stanowczość w relacjach z Kremlem traktuje się poważnie. Słowa Baracka Omamy, prestiżu gospodarzowi Białego Domu nie przysporzą. Prowokują też pytania co do jego intencji. I prezydent po powrocie do Waszyngtonu będzie się musiał z nich tłumaczyć.

W komentarzu redakcyjnym dziennik "Washington Post" zwraca uwagę na błąd, jakim w przypadku Obamy jest stawianie na prezydenta Putina kosztem poparcia dla demokratyzacji Rosji. Powrót na Kreml prezydenta, który w znacznym stopniu oparł swoją kampanię na hasłach antyamerykańskich, który prowadzi politykę sprzeczną z interesami USA powinien skłonić Biały Dom do zmiany polityki wobec Rosji - pisze gazeta. Obama najwyraźniej jednak tak nie uważa.

Sprawa ma też kontekst daleko odbiegający od sprawy tarczy antyrakietowej czy polityki międzynarodowej w ogóle. Republikanie nie tylko oburzają się na to, co słyszeliśmy. Będą chcieli zasiać w wyborcach wątpliwość co do rzeczywistych planów Obamy na drugą kadencję także w sprawach wewnętrznych, choćby światopoglądowych. Czy prezydent oskarżany przez niektórych o nie dość stanowcze w pierwszej kadencji wprowadzanie w życie pomysłów środowisk lewicowych, po ewentualnym zwycięstwie w listopadzie nie pójdzie na całość? Skoro elastyczność obiecuje nawet Putinowi…

Skutki podsłuchanej w Seulu rozmowy Obama - Miedwiediew poznamy jeszcze w tym roku. Przekonamy się, czy wyborcy w USA uznają ją za nic nieznaczący incydent, czy też dobrze zapamiętają sobie jej sens. Na niekorzyść prezydenta działa fakt, że wymiana zdań była krótka i opinia publiczna nie musi specjalnie się natrudzić, by ją poznać. Dlaczego to ważne? Moim zdaniem istotne są tu dwa czynniki.

Czy ktoś pamięta jeszcze ujawnione w minionych latach przez WikiLeaks depesze amerykańskich dyplomatów? Czy poza chwilowym zakłopotaniem wywołały one jakieś poważne reperkusje w świecie amerykańskiej polityki? Czy w ogóle dostrzegamy w krajach Zachodu jakieś konkretne skutki ujawnionych wtedy tajemnic? No właśnie. Nie dostrzegamy. Najprostsze tłumaczenie jest takie, że z tysięcy depesz wyłonił się obraz administracji waszyngtońskiej, zajmującej się mniej więcej tym, co deklaruje. Słowa prezydenta Obamy, wypowiedziane wobec prezydenta Miedwiediewa raczej deklaracji Waszyngtonu w sprawie tarczy nie potwierdzają.

Drugi czynnik jest być może nawet ważniejszy. By o nim wspomnieć, muszę się odwołać do pracy Alasdaira Robertsa z Suffolk University Law School w Bostonie, opublikowanej w minionym tygodniu na łamach "International Review of Administrative Sciences". Roberts próbuje odpowiedzieć na pytanie, dlaczego rewelacje WikiLeaks spotkały się z tak umiarkowaną reakcją opinii publicznej w USA. Jego zdaniem prosta zasada: dokonaj przecieku, opublikuj i wywołaj powszechne oburzenie, nie zadziałała tym razem i prawdopodobnie nie zadziała też w przyszłości. Olbrzymia ilość ujawnianego materiału była trudna do ogarnięcia i opinia publiczna musiała w praktyce zdać się na relacje mediów. Te zaś nie sformułowały w oparciu o te dokumenty tez, które zapadłyby w pamięć przeciętnych obywateli. Administracja nie zasypiała przy tym gruszek w popiele i tracąc część kontroli nad faktami, uczyniła wszystko, by narzucić opinii publicznej ich interpretację. W praktyce okazało się, że po rewelacjach WikiLeaks, opinie Amerykanów na przykład na temat wojny w Afganistanie nawet się poprawiły.

Roberts stawia tezę, że nawet w dobie internetu, dostęp do surowej informacji nie gwarantuje przezroczystości polityki. Dane muszą być opracowane, tezy sformułowane, przekaz czytelny, dopiero wtedy opinia publiczna może się nim naprawdę zainteresować. To wniosek optymistyczny dla mediów, wygląda na to, że jeszcze długo będą potrzebne. Mniej optymistyczny dla demokracji jako takiej. W tym konkretnym przypadku też - jak uważam - mniej optymistyczny dla Baracka Obamy. Fakty wszyscy słyszeli i mogą je sobie zinterpretować jak chcą. Mogą opowiedzieć się za wnioskami republikanów, mogą posłuchać tłumaczeń administracji. Wojna o interpretację tych słów dopiero się zacznie i Obama nie może być pewien, że ją wygra.

P.S. Czy ktoś u nas jeszcze głośno dziś twierdzi, ze prezydentura Baracka Obamy jest korzystna dla Polski? Nie słyszę.