Jedna z najwybitniejszych polskich poetek współczesnych wybierze się z nami na subiektywną wycieczkę do Nowej Huty, na spacer po swoim byłym "miasteczku".

Tak pisarka nazywa to paradoksalne miejsce na ziemi, administracyjnie w granicach Krakowa, a w rzeczywistości z grodem Kraka nadal mało mające wspólnego.

Nowa Huta. Krok po kroku - wszystkie podcasty Bogdana Zalewskiego znajdziecie tutaj. 

Jestem zachwycony tą "miasteczkową" perspektywą pisarki, która w Nowej Hucie spędziła wczesne lata swojego życia.


Ewa Lipska

"Za tyle lat"


Za tyle lat na ile będę wyglądać

o ile dojrzeją do mówienia o nich

za tyle lat powrócę popatrzeć na chwilę

dom mój krokiem skończonym przypomnieć.

 

Drzwi otwarte. Och przeciąg! Nie zamknąłeś

i rozmowy nasze uleciały

Teraz świat je PODSŁUCHA. Teraz świat je ROZNIESIE.

Będą jeszcze raz umierały.

 

Jak niewiele się zmienia,

Pokój pogodny zaproszeń na herbatę.

W krzesłach lekko wytartych drżą jeszcze nasze cienie.

Już półcienie. Wypełzły przez lato.

 

Stół pokryty wyznaniem. Moim. Twoim. Już nie wiem

Talon szczęścia. Nie wykupiony.

Jeszcze kwiaty dla ciebie

stoją chude wyschnięte zdumione.

 

Jeszcze wiersze. Ach wiersze wsparte niemym porywem

teraz z ręki do ręki przenoszę.

Ale wiersze jak wiersze. Ale wiersze jak życie.

Może tylko trochę bardziej siwe.

Niech te moje meandrujące myśli wędrują trochę obok podcastu. Czasami ścieżki będą się krzyżować, to znów oddalać na manowce. Taka jest Nowa Huta, jak każde miasto, które chcemy poznać naprawdę, a nie według wydrukowanego planu. Tu także będę błądził, choćby to był błędny wybór pisarskiej drogi. 

Jeszcze raz szeptem sobie czytam: "za tyle lat powrócę popatrzeć na chwilę/ dom mój krokiem skończonym przypomnieć." Tak się świetnie dla mnie składa, że w różnych latach z Autorką tego pięknego wiersza uczęszczaliśmy do tej samej szkoły średniej. To znaczy -mówiąc precyzyjnie- skończyliśmy to samo nowohuckie liceum.  

Pozwólcie od razu na dygresję.

W PRL-u XII Liceum Ogólnokształcące nosiło imię Bolesława Bieruta, sowieckiego namiestnika, którego określano mianem "prezydenta". Jego rolę dobrze oddaje pewien dowcip. W opanowanej przez bolszewików Polsce kursowało hasło oparte na grze słów: "Wsio Bierut, a niczewo nie dajut!". To znaczy - "Sowieci wszystko Polakom zabierają, a niczego w zamian nie dają". "Prezydent" w 1956 r. pojechał do swoich towarzyszy w Moskwie i tam spotkała go śmierć. Podobno od jakiegoś czasu chorował, ale jak tam naprawdę było, czort wie. Znów krążyło po kraju dowcipne powiedzonko: "Pojechał dumnie, a wrócił w trumnie".

Kiedy wchodziłem do szkolnego nowohuckiego gmachu witało mnie jego popiersie, czyli głowa głowy państwa zwanego Polską "ludową". Gdy zmieniałem obuwie, to tak jakbym białemu wapniakowi się kłaniał, jakbym przed nim klękał. Ciężko było w stanie wojennym potraktować "gościa" z buta. Nie byłem odważny. Byli prawdziwi bohaterowie w Nowej Hucie. Mówi się na przykład, że to pracownik kombinatu imienia Włodzimierza Lenina Andrzej Szewczuwianiec 19 kwietnia 1979 podłożył bombę pod wielki 174-tonowy pomnik komunistycznego idola w Alei Róż. Jak tam było, tak tam było. Dość na tym, że monstrualny bałwan towarzysza Ulijanowa, bo takie było prawdziwe nazwisko szefa bolszewickiego puczu czyli "Rewolucji Październikowej", w eksplozji stracił nie tylko but, ale i kawałek nogi. Do 10 grudnia 1989 r. trzeba było jednak czekać na spełnienie sławnego "obuwniczego" życzenia nowohucian: "Masz tu rower, nowe buty i sp...dalaj z Nowej Huty". Taki to hołd i dary złożyli Molochowi ze Wschodu moi "miasteczkowi" ziomkowie.

To historyczne tło, kontekst sytuacyjny.

Teraz już możemy stanąć przed fasadą XII LO, obecnie imienia Cypriana Kamila Norwida, który uwiecznił to miejsce w Polsce w wizjonerskim poetyckim dramacie, misterium zatytułowanym "Wanda". Napisał go po wizycie w Mogile w 1842 r. na prastarym kopcu legendarnej bohaterki, mitycznej pierwszej władczyni Polski. Tak więc symboliczna obecność w Nowej Hucie autora "Promethidiona" nie jest efektem przypadkowych prac porządkujących topograficzne nazewnictwo w industrialnym "miasteczku".

Żałuję, że nie chodziłem do szkoły, która ma takiego patrona. Jednak nie mam co narzekać, skoro do "bierutowskiej" szkoły chodziła tak sławna współczesna poetka jak Pani Ewa Lipska.                  

Co więcej autorka "Stypendystów czasu" urodziła się tego samego dnia, co ja - 8 października, a w dodatku data roczna też kończy się cyfrą 5. Tej zagadkowej dla mnie synchroniczności pewnych zdarzeń poświęciliśmy rozmowę w urodziny Poetki i jednocześnie moje. Wówczas pojawiłem się w krakowskim mieszkaniu p. Ewy Lipskiej z mikrofonem i symboliczną dla mnie liczbą trzynastu herbacianych róż.

Rozmowa z Lipską

Przy aromatycznej herbacie poruszyliśmy jeszcze jeden temat. Bliski nam obojgu. To jest: osobistą historię Nowej Huty, której w internecie nie znajdziecie. Dlatego teraz w podcaście i wpisie mam w prezencie dla pisarki następny kwiat, wprawdzie cyfrowy, ale również od serca. Gdy piszę te słowa on chyba nadal sobie rośnie na osiedlu w starej części Nowej Huty. Nie zerwałem go, nie miałem sumienia. Uwieczniłem. "Uwieczniłem" - to tylko tak się mówi. Nie mam żadnych pretensji do wieczności.

Chodzi tylko o to:      

Pani Ewa Lipska w czasach szkolnych mieszkała na osiedlu Zielonym. Ja wybrałem ten, ale przeróżnych kwiatków ci tam dostatek. Ono "zielone" jest nie tylko z nazwy. Przycupnąłem przed jednym z ogródków.

Pamiętam, że dawniej w starej Nowej Hucie było ich dużo więcej. Cóż, rosną nowe pokolenia, ale mniej tu rośnie takich roślin. Użyłem pleonazmu "rośnie roślina", bo oddaje on pleniące się w pierwotnym kręgu nowohuckiego miasta połacie soczystej zieloności, rozłożone przed niewielkimi blokami wielokolorowe naturalne kwietne dywany, oraz wyższe od wysokiego mężczyzny i zawsze elegancko podgolone żywopłoty. Mieszkałem na zadrzewionym gęsto osiedlu Sportowym, rzut robociarskim beretem od Zielonego

Często spacerowałem niecały kilometr stąd - cudowną uliczką Stalową na Krakowiaków. To była wzorcowa trasa, rezerwat pierwotnego stylu wrażliwych na piękno natury przybyszów ze wsi, którzy potrafili dopełnić klarowną wizję architektów i wykreować prawdziwe miasto-ogród. Taki obraz zapamiętałem z okresu młodości. A teraz włóczę się po nieco mniej sielskich osiedlach, trochę osiadłych na laurach. Mimo wszystko czuję się tu cały czas jak w mieszkaniu. Czasem robimy w nim bałagan i nie chce nam się sprzątać. Jakiś kwiatek w doniczce uschnie i machamy na to ręką. Nie znacie tego uczucia?

Gdy piszę, też w pewnym momencie przestaję tekst poprawiać. Czy każdą plamę na kartce trzeba od razu wywabiać? Pamiętam, że gdy chodziłem do Szkoły Podstawowej nr 85 na Złotego Wieku, miałem w klasie liczną grupę tak zwanych uczniów- perfekcjonistów. Ścigaliśmy się na stopnie, dopingowani przez nadambitnych rodziców. 

Powodem do dumy albo zawiści było honorowe wystąpienie na apelu na sali gimnastycznej. Najlepszym wręczano wzorowe świadectwa i książki z dedykacjami. Wcześniej oczywiście był program artystyczny. Nie raz deklamowałem różne wiersze. Między innymi Adama Ważyka, ale też innego poety i komunisty- Lucjana Szenwalda. Jednym z utworów wrytych na pamięć była "Czerwona Armia". Szło to tak:



Wyzwolicielko ludów! O lawino chwały,

W hełmach, które w milion gwiazd świecą, jak wystrzały!

Armio w szarych szynelach, kwitnieniem ran krwawa,

Wierna jak śmierć, a droga, niby ręka prawa!



Tak więc walczyliśmy jak sowieccy gieroje o najlepsze stopnie. Piątka z minusem była rodzinną tragedią. Zeszyt musiał być wymuskany. Pisakami robiło się tzw. szlaczki. Między kartkami była bibuła, w którą wsiąkał świeży atrament po przyłożeniu do strony, żeby się litery nie zamazały. Wybawieniem w latach 70. był potem korektor. Ten zaczarowany pisak z białą końcówką tato przywiózł mi z Czechosłowacji. Każdy byk piórem można było natychmiast poprawić. Trzeba to było zrobić długopisem.       

A tu? Po co poprawiać? Błędne wybieramy przejścia. Chodzimy opłotkami, skrótami na tyłach osiedli, gdzie bloki wstydliwie kryją swe wątpliwe wdzięki. Są to drogi jak moje pismo : okrężne, splątane i bezsensowne.

Z miastem jak z mieszkaniem. Łażę sobie jak tramp, jeszcze trochę a wyszedłbym nie w trampkach a w kapciach i piżamie. Aż tak nie jest. Mam granatowe spodnie od dresu, pomarańczowy polar, czarną torbę lotniczą na podręczny bagaż, w środku portfel, klucze i smartfona. A na pętelce na nadgarstku wisi stary cyfrowy aparat. Nie chodzi mi o żaden styl "vintage". Po prostu pasuje do mi do niespiesznego pieszego poruszania się po osiedlowych "pasażach". Dzięki fotografiom odtwarzam w głowie te bezmyślne szlaki.               

Ja robię współczesne zdjęcia, Poetka odmalowała "Zielony" krajobraz sprzed dekad. W podcaście "Nowa Huta krok po kroku" Ewa Lipska nie odgrywa tylko roli przewodnika. Opowiada też o swojej roli na scenie. Była w podwójnym sensie słowa epizodyczna, zarówno jeśli chodzi o rangę postaci, jak i o czas jej poświęcony przez poetkę. Skończyło się aktorstwo, lecz zaczął się nowy etap pracy w Teatrze Ludowym.       

I tu kolejna dygresja.

Czy to jednak nie jest dowód na istnienie zjawiska synchroniczności? Oto intensywnie myślałem o październikowej rozmowie z Ewą Lipską, przemierzając uliczki, bramy, podwórza, zaułki najpierw osiedla Zielonego, a potem Górali. Kierowałem się bowiem ku Teatrowi Ludowemu. Pani Ewa nie wierzy w żadne dziwne koincydencje, strange coincidences, śmieje się z idei "znaczących zbiegów okoliczności". Teorie słynnego psychoanalityka i filozofa Carla Gustava Junga, który doszukiwał się w nich głębokich znaczeń, traktuje z ironią. 

Inaczej niż ja. Zdaję sobie sprawę, że nie sposób w naszych czasach mówić wprost, że podzielamy zdanie Junga, nie popadając w śmieszność. Sceptycy, racjonaliści, "zdroworozsądkowcy", którzy dominują w naszym świecie, gdy słyszą o zdarzeniach symptomatycznych, zawierających duchowe sygnały i metafizyczne wskazówki, stukają się tylko palcem wskazującym w czoło. Znacząco się pukają. 

A jednak dla mnie była to intrygująca nowohucka przygoda. Gdy zamyślony mijałem bramę ogrodzenia na osiedlu Górali objawiła mi się "maska", która skojarzyła mi się z dionizyjskimi misteriami, albo z szałem pytyjskich igrzysk ku czci świetlistego boga Apollina. Oto niewidzialny "aktor" i jego niema, acz wiele mówiąca rola. Tak moja twarz w pandemicznej masce niemal zetknęła się z tym tutejszym "totemem".                  

Z tym obrazem w umyśle przeszedłem jeszcze kawałek i znalazłem się en face naszej dumy.

To mój osobisty, osobliwy styl. Kocham takie wariactwo socrealistycznych form architektonicznych słynnego małżeństwa Janusza i Marty Ingardenów, o których już wcześniej wspominałem przy okazji spaceru do "bloku szwedzkiego". A tu w budynku na osiedlu Teatralnym mamy klasycyzujące kolumny, liternictwo klasycznych nowohuckich neonów i te mocno kosmiczne, oszklone "kabiny" zakończone walecznymi szpicami, jak szpikulce wycelowanymi w niebo, albo jak monstrualne żądła wyrwane jakimś prehistorycznym owadom, powiedzmy: praosom nieżyjącym od milionów lat. Dla mnie lata świetlne to świetlana przeszłość Teatru Ludowego m. in. w latach 60. XX wieku, bo urodziłem się w 1965 roku.

Pewnie wielu z was ciężko w to uwierzyć, bo Nowa Huta w dalszym ciągu "robi" za grajdół, ale tu ponad pół wieku temu i później wprost tętniło dramaturgiczne, reżyserskie, aktorskie, muzyczne czy scenograficzne życie w naszym kraju. Liczba sław kulturalnych może przyprawić o zawrót głowy. Otwieram pamiątkową księgę, ściągniętą z jednej z nowohuckich półek w mojej domowej bibliotece.

Już na wstępie czytamy recenzję z pierwszego spektaklu w deskach Teatru Ludowego pióra Sławomira Mrożka. "Jestem pewien, że gdyby rozpisano wśród aktorów współczesnych konkurs na sztukę teatralną dla otwarcia teatru w Nowej Hucie - wygrałby i tak Wojciech Bogusławski ‘Krakowiakami i Góralami’ stworzonymi 161 lat temu. Skąd ta zadziwiająca żywotność i aktualność ‘Cudu mniemanego’ na deskach najmłodszej polskiej sceny, w najmłodszym mieście? Odpowiedź jest prosta: niekłamana ludowość i narodowość sztuki." Sławomir Mrożek najwyraźniej pisał jeszcze w duchu wciąż dominującego socrealizmu, zgodnie z którym sztuka powinna być narodowa w formie i socjalistyczna w treści.

Dekadę później w Teatrze Ludowym grana będzie jego "Czarowna noc. Zabawa", a w 1986 roku "Pieszo", potem "Policja" w 1990, czy "Tango" w 1996 r.

Jednak wracając do wodewilu z librettem Wojciecha Bogusławskiego "Cud mniemany, czyli Krakowiacy i Górale", to jego wybór nie był przypadkowy nie tylko z powodu "narodowej ludowości". Wprawdzie został wystawiony 1 marca 1794 roku w Teatrze Narodowym w Warszawie, ale jego akcja toczy się w pobliżu klasztoru oo. cystersów w Mogile - obecnie na terenie Nowej Huty. Pewnie już domyślacie się, dlaczego osiedla po których się tu z wami włóczyłem noszą nazwy Krakowiaków oraz Górali.

Sławę Teatrowi Ludowemu w całej Polsce przyniosły awangardowe inscenizacje, kiedy dyrektorem i kierownikiem artystycznym została słynna reżyser Krystyna Skuszanka. Prowadziła swoją legendarną działalność razem ze swoim mężem Jerzym Krasowskim, który do 1963 roku, kiedy oboje opuścili nowohucką placówkę, wyreżyserował sztuki, które zapisały się w historii polskiego teatru.

Piszę to wszystko z takim zadęciem, a przecież ze spektaklami Krasowskiego wiążą się bardzo zabawne anegdoty. W inscenizacji opowiadania Johna Steinbecka "Myszy i ludzie" grali dwaj bardzo znani aktorzy - Witold Pyrkosz i Franciszek Pieczka (szerszej publiczności znani z serialu "Czterej pancerni i pies"). Oto jaką na scenie "Ludowego" przeżyli przygodę:

"Witold Pyrkosz: Grałem Georga, a Franek Lenniego. W jednej ze scen opowiadałem przyjacielowi, jakie nas czeka piękne życie: - Po pracy będziemy mogli sobie usmażyć królika albo kurczaka na kolację... A był to czas Wyścigu Pokoju, gdzie jednym z najbardziej znanych kolarzy był Stanisław Królak. Pamiętasz, co powiedziałem na jednym z przedstawień?

Franciszek Pieczka: Upieczemy sobie królaka albo kurczaka.

Witold Pyrkosz: Wszyscy posmarkaliśmy się wtedy ze śmiechu."

Kiedy grano takie spektakle w "Teatrze Ludowym", ja nie byłem nawet smarkaczem. Nie było mnie jeszcze na świecie. Co chciałbym obejrzeć na żywo, gdyby zadziałał deus ex machina, gdyby "bóg z machiny" jak w spektaklach Eurypidesa pojawił się nagle w moim życiu i ekspediował mnie w tamten złoty wiek? Myślę że "Zamek" Franza Kafki w adaptacji Maxa Broda wyreżyserowany przez legendarnego Józefa Szajnę, który był jednocześnie scenografem w swoich inscenizacjach. Muzykę skomponował Bogusław Schaeffer, nowohucki geniusz z osiedla Kolorowego, któremu poświęciłem wcześniejszy podcast. Oto co czytam w recenzji z 1966 roku: " W nowohuckim ‘Zamku’ nie ma zamku. Jest przestrzeń zamknięta ścianą, szarą i bez perspektyw, choć pełno w niej ram i otworów. Ściana chwilami się rozświetla, odmykają się skrzywione ramy - wtedy po drugiej stronie ukazują się zarysy rzeczy o surrealistycznych kształtach, jak u Witkacego." Miałem wtedy rok, kiedy Józef Szajna zmaterializował swoją kafkowską wizję. W XII LO, do którego chodziłem w latach 80. obsesyjnie czytałem książki Franza Kafki. Był czas, kiedy nie widziałem świata poza nim. Po kilka razy czytałem "Amerykę", "Proces", "Zamek", "Wyrok", "Przemianę", "Kolonię karną". "Lekarz wiejski" był dla mnie jak mój własny sen. A "List do ojca" nienapisaną korespondencją z moim tatą. To dlatego wybrałem spektakl Józefa Szajny.

Kiedy byłem dziennikarzem Polskiego Radia spotkało mnie niesamowite wyróżnienie. Kiedy artysta w 1992 roku ukończył 70 lat nagrałem z nim krótką rozmowę przez telefon. Szkoda, że nie zachowałem sobie tej taśmy z głosem Józefa Szajny. Z drugiej strony tyle jest w naszym życiu ważnych, acz ulotnych chwil. Przecież każdy z nas ma takie, prawda? Wszystkim nam miejsca w osobistym magazynie z niewidzialnymi taśmami by zabrakło, gdybyśmy je mieli składować. Chociaż teraz jest cyfra, pojemniejsza, trwalsza. Może cyfrowy bóg albo terabitowy demon to wszystko gdzieś rejestruje?

Ależ odbiegłem od głównego tematu! Ale czy jest temat główny? Przecież uprzedzałem, że to "flanerska" przechadzka po Nowej Hucie, "flanerska" od francuskiego słowa "flâneur" czyli włóczęga, spacerowicz, próżniak. Łazimy, łazikujemy w nowohuckiej czasoprzestrzeni.

Było o teatralnych legendach, a teraz legenda czyli wyjaśnienie kwestii poruszonych w mojej rozmowie z Panią Ewą Lipską. Mowa jest w niej o Jerzym Broszkiewiczu. Dramatopisarz i prozaik był kierownikiem literackim Teatru Ludowego, a jednocześnie wystawiano tu jego sztuki. Spoglądam do kalendarium. Są "Imiona władzy" w 1957 roku, jest "Dziejowa rola Pigwy" w 1960, "Bar wszystkich świętych" w 1961, są "Popioły" według Stefana Żeromskiego w 1964, jest "Wesele na osiedlu" w 1965 r. Tu lista się kończy. Moje życie się zaczyna. W Nowej Hucie. I trwa do dziś. Broszkiewicza czytałem w dzieciństwie: jego znakomitą powieść dla młodzieży "Wielka, większa i największa". Mam ochotę do niej po latach wrócić.

Tyle spraw, tyle zdarzeń, tyle wspomnień związanych z "Teatrem Ludowym". Choćby fascynacja poezją Federico Garcíi Lorki po obejrzeniu w liceum kapitalnej inscenizacji "Krwawych godów" w reżyserii Vojo Stankowskiego ze scenografią Janusza Trzebiatowskiego. A kiedy ostatnio byłem w "Ludowym"? W zeszłym roku. Przed tą cholerną pandemią. Zobaczyłem razem z żoną "Mistrza i Małgorzatę" według słynnej powieści Michaiła Bułhakowa. Reżyser Paweł Passini dostarczył widzom spektaklu zarówno sporo trudnego materiału do przemyśleń (na temat roli Autora i Adaptatora) jak i moc intensywnych zmysłowych doznań. Powiem szczerze, że do tej pory nie widziałem na scenie takiej eksplozji kobiecej energii seksualnej jak w wykonaniu Anny Pijanowskiej w roli tytułowej Małgorzaty. Co się działo za kulisami opowiedział mi Ryszard Starosta, który prowadził program w RMF FM, a w spektaklu Passiniego grał Behemota (poruszał się jak prawdziwy czarny kot, który przebiega wszystkim drogi i doprowadza do życiowych klęsk).

"Teatru Ludowego" nie widziałem jedynie z perspektywy fotela widza. Mniej więcej w 2008-2009 roku zwiedziałem fascynujące zaplecza. Razem ze znanym wam już z poprzedniego podcastu Arturem Grabowskim mogłem zobaczyć na własne oczy miejsca, gdzie wzrok postronnej osoby nie sięga. Mój przyjaciel współpracuje z miesięcznikiem "Teatr", więc zorganizował mi taką niezwykłą wycieczkę. Ujrzałem mechanizm obrotowej sceny, jak w werku monstrualnego zegara. Czas leci, a nadal wielkie wrażenie zrobiły wtedy na mnie pomieszczenia Stolarni: garderoby pełne fantastycznych strojów, czy oszklona sala ze scenicznymi machinami. Teraz mieści się tam najmłodsza scena Teatru Ludowego.

Kiedy tam staniemy to - mówiąc w przenośni - niestety pocałujemy domofon. Z wiadomych względów.

Jednak mam nadzieję, że pojawi się jeszcze światełko nad Teatrem Ludowym w Nowej Hucie.    

To nie jest pandemia, to pandemonologia - jak z książki Michaiła Bułhakowa. Jednak nadzieję dają dzielni ludzie ze świetnej, "świetlnej" teatralnej restauracji. Kupujemy u nich z żoną ciastka i ciasta, zamawiamy przepyszną pizzę.

A a deser - jak zwykle - mój kawałek. Ostrzegam, może być ciężkostrawny.



But mniemany, czyli jak nie żyć pod butem 

(Podziwiając wzniesione piki na dachu "Ludowego")

 

Motta:

"Nie ci nam dają,

którzy są bogaci".

Wojciech Bogusławski "Cud mniemany, czyli Krakowiacy i Górale"

 

"UWAGA! WRÓG PODSUWA CI WÓDKĘ!

Nie jedź, chłopcze, do Nowej Huty,

bo po drodze będziesz otruty,

niech ustrzeże cię plakat wężowy

i w żołądku dorsz narodowy:

UWAGA! WRÓG PODSUWA CI WÓDKĘ!"

Adam Ważyk "Poemat dla dorosłych"

 

nie jedź do Huty broń Boże

ostrzegał towarzysz Ważyk

dziś jeździć każdy tu może

pytanie czy się odważy

 

w szkołach nikt nie wie co to

Poemat był dla dorosłych

"naucz się wiersza idioto"

"wykujcie na blachę osły"

 

partyjny grzmiał nauczyciel

mam już na szczęście za sobą

poniżające przeżycie

lecz wciąż nie przechodzę obok

 

kiedy znieważa mnie Ważyk

jak to obraża? powiecie

a bo się w piekle nie smaży

tam w infernalnym powiecie

 

znów służy za politruka

jest dyktatorem poetyk

prawda że zna co to sztuka

więc robi mi słuszny przytyk

 

wiem że wierszyki niedobre

klepię tu niby pacierze

nie chodzę za Huty obręb

w poezję czystą nie wierzę

 

gdy getto to Nowa Huta

weneckie Ghetto Nuovo

nie porównuję lecz buta

wisiała nad chłopską głową

 

pogardę przez lata czuli

budowniczowie osiedli

w grodzie robili za żuli

zanim na dobre osiedli

 

nie mówmy już o poglądach

i lepiej bądźmy jak niemi

gdy śmierć nam w oczy zagląda

za sprawą ślepej pandemii

 

Mogiła w Hucie to nazwa

onomastyczny prasymbol

kiedy się bałem to raz dwa

ubrałem ten kurhan w rym Bo-

 

gusławski gusła tu czyni

wodewil widm na Górali

stróż w bramie i dozorczyni

dramę ukradkiem z oddali

 

śledzą lecz obcy Kraków

majaczy fatamorganą

gdzie zachód tam Krakowiaków

opinię wciąż ma zszarganą

 

szare ma mury dzielnica

przeciętnych rodzi więc ludzi

i pawie pióra odrzuca

nienawiść klas wyższych budzi

 

wciąż boją się wchodzić w bramy

turyści dobrze ubrani

choć Bogusławski swe dramy

gra dla miejscowych drani

 

ogromny TEATR LUDOWY

widzę neonu litery

to majster z placu budowy

woła: czterdzieści i cztery! 

Opracowanie: