Orędowniczka światła i wróg ciemności - tak ją nazwałem po naszym pierwszym spotkaniu. Irit Amiel poznałem w Londynie podczas wieczoru autorskiego z okazji wydania tomiku jej poezji. Oczekiwałem zderzenia z ucieleśnieniem bólu. Nie mogłem się bardziej mylić. Jej zaraźliwy śmiech i energia natychmiast wypełniły salę po sufit. Powitała nas filigranowa postać.

Izraelska pisarka urodziła się w 1931 roku w Częstochowie w rodzinie zasymilowanych Żydów. Państwo Librowiczowie mówili do niej Irena, Irenka, Iruś. Pierwsze kilka lat życia spędziła w bezpiecznym i kochającym domu. Potem przyszła wojna. Jako jedyna wydostała się przez dziurę w murze okalającym getto. Na "aryjską stronę" wypchnął ją ojciec. Nie zdążyła się nawet z nim pożegnać. Nigdy już później nie spotkała rodziców ani najbliższej rodziny. Zginęli w Treblince. Irit przeżyła. Życiorys poprowadził ją przez polską wieś, zieloną granicę, pobyt na Cyprze, aż do Izraela. W Londynie spotkaliśmy się siedemdziesiąt lat po wojnie.

Pamiętam, że po spotkaniu na uniwersytecie poszliśmy wszyscy do hinduskiej restauracji. Organizatorzy wieczoru zasiedli przy stole, a Irit wraz córką i synem, z którymi przyleciała z Izraela, przykucnęli na schodach. Było mi autentycznie głupio. Nikt się nie kwapił, by ustąpić im miejsca - do dziś nie wiem, dlaczego? Zawstydzony sytuacją, zamówiłem im taksówkę. Gdy do niej wsiadała, Irit podała mi rękę. Przytrzymała nieco dłużej i zaprosiła do siebie do Izraela. "Przyjedź, pokażę Ci mój piękny kraj" - rzuciła na pożegnanie. Byłem pod kolosalnym wrażeniem jej pióra. Nigdy wcześniej nie czytałem poezji o takim ładunku emocjonalnym. Irit opisywała największy horror XX wieku w prosty i niesentymentalny sposób, jakby spacerowała z nim za rękę w parku. Puenty w jej wierszach były egzekucją dla zmysłów.

Zawsze chciałem odwiedzić Tel Awiw i Jerozolimę. Czułem niewytłumaczalny zew, który popychał mnie w tamte strony. W końcu miałem powód. Nasza korespondencja i rozmowy telefoniczne utwierdziły mnie w przekonaniu, że zaproszenie Irit było szczere. Miałem za sobą lata studiowania kultury polsko-żydowskiej. Wydałem album poświęcony krakowskiemu Kazimierzowi, współpracowałem z jednym z tamtejszych muzeów, a teraz życie wręczało mi w prezencie łączniczkę z tamtym czasem: piszącą po hebrajsku i po polsku, pamiętającą teksty bajek i wierszyków, które też znałem. Odkrywającą na nowo swoje geograficzne pochodzenie. Niełatwą w obsłudze, twardą i bezkompromisową Żydówkę. Gdy w końcu kupiliśmy z żoną bilety na samolot, zadzwoniłem do Irit. Bardzo się ucieszyła.

Do hotelu przyjechała taksówką i natychmiast porwała nas na wycieczkę po Tel Awiwie. Kochała to miasto. Znała każdy zakątek, każdy dom i skwerek. Każde przydrożne drzewo. Z wszystkimi miejscami wiązała się jakaś historia. Kawę wypiliśmy w małej cukierni w pobliżu placu, gdzie kilka lat wcześniej zastrzelono Jicchaka Rabina. Mówiłem Irit, jak bardzo przeżyłem jego śmierć. Miałem akurat zmianę w BBC, kiedy zaczęły nadchodzić informacje z Izraela. Ona tylko kiwała głowa - "Pamiętaj, kim był zamachowiec. Rabin był miękki wobec Palestyńczyków, ultra prawica nigdy mu tego nie wybaczyła". W pewnej chwili do kawiarni wszedł izraelski żołnierz. Podszedł do nas, powiesił karabin na krześle i wziął Irit w ramiona. "Poznajcie się, to mój wnuk Asaf - powiedziała, dotykając jego policzka. - Kochanie, ci państwo przyjechali do mnie z Londynu".

Nie zapomnę wizyty w jej domu. Oklejona rodzinnymi zdjęciami lodówka, skromne biurko z komputerem. Pamiętam, że dotykałem klawiatury, dziękując jej za wspaniałe książki, które wyszły spod małych, plastikowych liter. Po południu przyszedł Oni - syn Irit. Piękny, ogorzały słońcem, mocny mężczyzna. Prowadzi w Tel Awiwie biuro turystyczne. Opowiadała mi często o nim. Walczył kiedyś w Libanie. Musiała wtedy odchodzić od zmysłów - on w siedział w izraelskim czołgu, a ona w domu na przedmieściach Tel Awiwu. Gdy poszła po butelkę wina, puściłem się w rejs wokół jej ogrodu. Zauważyłem, że lubi wąchać kwiaty. Potem słałem jej zdjęcia z Londynu, dumny z ogrodniczych osiągnięć żony. W Tel Awiwie spędziliśmy ze sobą tylko popołudnie. Ale wystarczyło. Dałem jej w prezencie mój album z Kazimierza. Byłem, dotknąłem, zobaczyłem - uścisnąłem nawet dłoń mężowi Irit, choć nie wiem, czy mnie zapamiętał.

Nie mówiła o nim często, ale między wierszami czułem, że Chuzy był jej wielką miłością. Mieszkali pod jednym dachem, choć on już od pewnego czasu z opiekunką. Sefardyjski Żyd z Maroka i ona, aszkenazyjska Żydówka z Polski. Odnaleźli siebie na spalonym słońcem kawałku Bliskiego Wschodu. Pokochali i założyli rodzinę. Żałuję, że nie poznałem Irit wcześniej, zanim Chuzy’ego dotknęła choroba. Może mógłbym zamienić z nim kilka zdań. W jego ciepłym uścisku dłoni i trochę nieobecnych oczach było wszystko: serdeczność i gościnność. Zrozumienie bez możliwości zrozumienia. Gdy po pod koniec dnia żegnałem się z Irit, pokazała mi zdjęcie swojego męża czasów młodości - był naprawdę pięknym mężczyzną. Utrwaliłem tę chwilę - ręce matki i syna tulące męża i ojca... na ekranie komórki.

Wielokrotnie później rozmawiałem z Irit przez telefon. Nazywała mnie niewnuczkiem, a ja ją niebabcią. Kiedykolwiek zbaczałem z kursu, dostawałem od niej po uszach. Była bezkompromisowa i nie tolerowała fałszu. Widać to doskonale w poezji, jaką pisała. Zrządzeniem losu, dzięki uprzejmości krakowskiej oficyny Austeria, udało mi się opublikować dwujęzyczny tomik jej wierszy pt. Spóźniona/Delayed. Umieściłem w nim jedno z moich zdjęć z Tel Awiwu. Irit schodzi po schodach z niewielkiego wzgórka, na którym w centrum miasta rośnie drzewo. Towarzyszy jej wnuk Ira. Babcia ma na sobie dziewczęcy plecak i wspiera się na ramieniu młodego mężczyzny. Nie spieszą się. Przed nimi rozciąga się wybiegająca poza kadr autostrada betonowego chodnika. Książkę Irit powitaliśmy w Żydowskim Muzeum Galicja na Kazimierzu. Autorka obecna była na skajpie, Ira czuwał nad jakością techniczną połączenia.

Rozmawiałem z nią po raz ostatni dwa tygodnie przed śmiercią. Zdawała sobie sprawę, że zbliża się do krawędzi kadru. Choć życie potraktowało ją brutalnie, nie miała w sobie żalu. Podczas ostatnich kilku lat pojednała się ze swoją starą ojczyzną. Nie lubiła jednak mówić o przebaczaniu - uważała, że nie ma prawa wybaczać w imieniu sześciu milionów Żydów. Wdzięczna była losowi za życie, za rodzinę i swój ukochany Izrael. I choć jej wnukowie chodzili po Tel Awiwie z bronią maszynową u boku, nie pomstowała. Znała cenę przetrwania i poniosła koszty przeżycia. Opisała to przepięknie w autobiografii: Życie, tytuł tymczasowy, w której nikogo nie rozliczała. Dawała jedynie świadectwo swego tryumfu nad złem. A namacalnym tego dowodem była jej liczna rodzina i napisane przez nią książki.

My też tworzymy poniekąd rodzinę - wszyscy którzy mieliśmy szczęście spotkać ją na swojej drodze. Remigiusz, Mikołaj, Agnieszka i spółka - jest nas w sumie spora ekipa. Każdy zapamiętał Irit inaczej, każdy osiągał u jej boku inny poziom wtajemniczenia. Przygarnęła nas wszystkich sercem, rozumiejąc nasze pochodzenie i motywację. Nie osądzała. Czerpała z otoczenia pełnymi garściami i nie martwiła się o niestrawność. Była dla mnie największą lekcją pokory, jaką mogłem otrzymać od losu. Najwspanialszym wykładem z afirmacji istnienia i pogodzenia się ze stratą. Mała dziewczynka z częstochowskiego getta dorosła i stała się olbrzymem. Z jej serdecznych dłoni zawsze biło ciepło. Irit Amiel - moja niebabcia. Ofiara, która pokonała Zagładę. Wygrała życie i wiedziała, co z nim zrobić.

***

Powyższy tekst pochodzi z książki "Frymografia" wydanej w 2022 roku przez krakowską oficynę Austeria.