Mój dziadek nazywał się Kapczyński. Dziadczym raczej, bo tego prawdziwego nie pamiętam. Pewnego dnia powiedział - przyjdź do mnie po mszy w niedzielę, będziemy się uczyć angielskiego. Dziadek doskonale znał ten język. Przemieszkał w Anglii dwadzieścia lat po wojnie. Trafił tam z armią gen. Andersa, po drodze zaliczając Monte Casino. I tak od dwunastego roku życia, zamiast gnać po sumie do domu, biegałem do dziadka z tornistrem.


Nie były to żadne luźne pogawędki - dziadek był zawodowym nauczycielem. W Anglii skończył studia, a po powrocie uczył w ogólniakach. Zadawał zadania domowe i skrupulatnie sprawdzał czy je odrobiłem. Wszystko to rozgrywało się na wsi, ale gabinet dziadka nie miał z nią nic wspólnego. Na ścianie, oprawione na zielonym suknie - wisiały piękne brytyjskie ordery. Zawsze je liczyłem, odmieniając na głos angielskie czasowniki. Pod szybą biurka dziadek trzymał olbrzymie zdjęcie sprzed rezydencji premiera na Downing Street w Londynie. Był na nim w długim prochowcu i z parasolem dłoni - dystyngowany dżentelmen.

Jak ten, który siedział przede mną podczas lekcji ze złotym sygnetem na palcu, popijając herbatę z mlekiem. Dziadek Kapczyński miał klasę przedwojennego oficera. Pięknie się wysławiał i dbał o osobistą kulturę. I tylko czasami, bardzo rzadko, podczas rodzinnych imienin, mówił coś o wojnie. Zapamiętałem tylko dwie opowieści: pierwszą o niedźwiedziu Wojtku, który nosił pod Monte Casino skrzynki z amunicją, i drugą, gdy dziadek upadając podczas bitwy we Włoszech, włożył po łokcie ręce w rozkładającego się trupa.

Nie lubił o tym mówić. Bardziej celebrował życie niż bolesne wspomnienia - tego także mnie nauczył. Zmarł, kiedy miałem 15 lat. Gdy po raz pierwszy wyjechałem zagranicę, zrozumiałem jak wiele otrzymałem od niego w prezencie. Dał mi więcej niż niedzielne lekcje angielskiego. Stał się łącznikiem ze światem. Niewidzialną siłą, która pchała mnie w kierunku krainy Szekspira. Począwszy od olimpiad z języka angielskiego, później studiując w Krakowie, aż w końcu, lądując na stałe nad Tamizą.

Kiedy myślę o polskiej niepodległości, myślę o wszystkich moich dziadkach. Także o tym pierwszym, Frymorgenie, którego nie dane mi było poznać, a którego ordery za udział w powstaniach śląskich do dziś trzymam w szkatułce. Wszyscy urodzili się w czasach zaborów, a umarli w odzyskanej ojczyźnie. Był jeszcze jeden dziadek, ten trzeci, z którym wychowałem się w domu. On nigdzie nie walczył. Podczas wojny pracował w młynie, a potem był kolejarzem. Troszczył się o rodzinę. On także pewnego dnia obudził się w wolnej Polsce. To musiało być dla nich wszystkich pięknym przeżyciem.