Dezercja może być czynem haniebnym. Bywa też protestem przeciwko niemoralnej filozofii wojny. Rezygnacja 11 posłów Izby Gmin z legitymacji partyjnych postrzegana jest na Wyspach Brytyjskich w dwojaki sposób. Wszystko zależy od stosunku do Brexitu. W brytyjskiej polityce zaczął się epilog, który dla jednych prowadzi do katastrofy, dla innych może być zbawieniem.

W grupie dezerterów znalazło się ośmioro posłów z opozycyjnej Partii Pracy i trzy posłanki rządzących konserwatystów. Rzucając legitymacje, przyłączyli się do skromnej grupy niezrzeszonych i automatycznie stali się trzecią co do wielkości siłą polityczną w parlamencie. Nie są partią - to zaledwie zbór ludzi myślących podobnie. Uważają, że największe dwa ugrupowania polityczne, konserwatyści i laburzyści, zostały zdominowane przez twardogłowych ideologów, którzy przedkładają interesy partyjne nad narodowym. Obecnie jest tylko jeden. Ten najważniejszy - Brexit.

Poker z blefami

Dezercja w Izbie Gmin jest na razie symboliczna, ale jeśli nastąpią kolejne, może zwiastować sejsmiczny rozłam w brytyjskiej polityce. Premier Theresy May posiada tylko teoretycznie większość w Izbie Gmin, tracąc trzy głosy jej kontrola nad dalszymi losami Brexitu spada do zera. Wyjście z Unii Europejskiej jest tematem ponadpartyjnym. Dała temu dowód Izba Gmin, odrzucając w ubiegłym miesiącu proponowane warunki wyjścia z Unii różnicą 230 głosów. Im słabsza pozycja Theresy May w parlamencie, tym mniej znaczą jej karty w rozgrywce z Brukselą. Prędzej czy później pęknie nadmuchiwany przez nią balon w widmem twardego Brexitu.

Irlandzka kwadratura koła

Już w przyszłym tygodniu Izba Gmin zagłosuje ponownie nad porozumieniem. Od miesiąca Theresa May usiłuje uzyskać w Brukseli ustępstwa, które przechyliłyby szalę na jej korzyść i skłoniły parlamentarzystów do poparcia jej wizji Brexitu. Nie zgadza się z nią Bruksela. Punktem spornym nadal pozostaje tzw. polisa ubezpieczeniowa w sprawie Irlandii Północnej, która ma zapobiec powstaniu fizycznej, unijnej granicy miedzy Ulsterem a Republiką, gdyby Wielkiej Brytanii nie udało się wypracować nowych umów handlowych z Unią po Brexicie. Dziwnym zbiegiem okoliczności, nikt nie pomyślał organizując referendum, że to kwestia Irlandii zadecyduje o wszystkim.

Lepsze mniejsze zło

Bruksela stoi twardo na stanowisku - nie będzie żadnych renegocjacji porozumienia, które pozostałe kraje Unii już pobłogosławiły. Jeśli Wielka Brytania chce dalej grać na zwłokę, proszę bardzo - 29 marca zderzy się z rzeczywistością i opuści Wspólnotę bez porozumienia ze wszystkimi tego konsekwencjami. Według prognoz Banku Anglii i brytyjskiego ministerstwa finansów, byłoby to dla Brytyjczyków katastrofą. Nic dziwnego, że nikt poważnie nie bierze takiej opcji pod uwagę. Ale czas ucieka. Jeśli w drugim głosowaniu porozumienie zostanie znowu odrzucone - a na to się zanosi - inne opcje muszą szybko pojawić się na stole.

Naciąganie czasu

Wszyscy dezerterzy opuścili swe partie opowiadają się za zorganizowaniem drugiego referendum. Na razie nie są znaczącą siłą polityczną, ale stworzyli przyczółek dla innych deputowanych, którzy mogą w przyszłości postąpić ponownie. I to w przyszłości niedalekiej. Jeśli izba Gmin nie poprze kompromisu zawartego z Brukselą, przedłużenie procedury brexitowej - tzw. Artykułu 50 Traktatu Lizbońskiego - będzie konieczne. Bruksela już zasygnalizowała, że zrobi to wyłącznie jeśli Londyn przedstawi konkretne propozycję rozwiązania impasu - ponowne granie na czas nie będzie tolerowane.

Tunel bez światła?

Jeśli Theresa May wróci z Brukseli z niczym, parlament i tak zagłosuje, ale na pewno nie za twardym Brexitem. By go uniknąć, będzie musiał włączać po kilka biegów na raz. Z uwagi na rozczłonkowanie partyjne propozycja zwołania przedterminowych wyborów parlamentarnych niczego nie załatwiła. Opcja drugiego referendum wydaje się w takim kontekście najbardziej prawdopodobna. Ale jak zauważają komentatorzy, Brexit to kalejdoskop, w którym każdej chwili coś może się zmienić. To także kryształowa kula, z której niełatwo wróżyć.