Z jednej strony groźby zakręcenia kurka z amerykańską pomocą wojskową, z drugiej... zwiększenie wsparcia dla sił ukraińskich - to pomysł Donalda Trumpa na zakończenie walk w Ukrainie. Jeśli republikański kandydat wygra wyścig o fotel prezydenta USA, zmusi obie strony konfliktu, by wreszcie usiadły do stołu negocjacyjnego - pisze Bloomberg.

Jeśli Donald Trump wygra tegoroczne wybory prezydenckie, rozważy możliwość wywarcia presji na Rosję i Ukrainę, aby zmusić je do powrotu do rozmów pokojowych - pisze Bloomberg, powołując się na swoje anonimowe źródła.

Jak republikański kandydat chce "doprowadzić" obie strony do stołu negocjacyjnego? Jego doradcy twierdzą, że z jednej strony może wpłynąć na decyzję Kijowa, grożąc zakręceniem kurka z amerykańską pomocą wojskową, z drugiej może zagrozić Moskwie... zwiększeniem wsparcia dla sił ukraińskich.

Bloomberg zauważa, że kilku doradców Donalda Trumpa, w tym Larry Kudlow i Robert O'Brien, również publicznie opowiadało się za zaostrzeniem sankcji wobec rosyjskiego banku centralnego, aby wpłynąć na decyzję Władimira Putina dotyczącą kontynuowania wojny.

Źródła agencji podkreśliły, że na razie nikt z ekipy Donalda Trumpa nie prowadzi negocjacji z przedstawicielami Moskwy i Kijowa, gdyż amerykańskie prawo zabrania prywatnym osobom i organizacjom prowadzenia negocjacji na tym szczeblu w imieniu rządu.

To już kolejne doniesienia o ewentualnej zmianie amerykańskiej polityki wobec wojny w Ukrainie w przypadku powrotu Donalda Trumpa do Białego Domu.

W czerwcu 2023 roku w rozmowie z agencją Reutera były republikański prezydent przyznał, że w celu zakończenia wojny Ukraina może być zmuszona do oddania Rosji części swoich terytoriów. Ukraińskie władze nieustannie zapewniają, że głównym warunkiem zakończenia wojny będzie wycofanie wojsk rosyjskich z terytorium całego kraju.

Moskwa kilkukrotnie nalegała, aby Kijów uznał za rosyjskie zaanektowanie ukraińskie terytoria i okupowane przez wojska rosyjskie. Ponadto Moskwa regularnie oskarża Kijów o przerwanie negocjacji, które były prowadzone na początku wojny.

Trump prezydentem, co z NATO?

Ponadto, zdaniem agencji, doradcy Donalda Trumpa rozmawiają na temat koncepcji "NATO dwupoziomowego", w którym art. 5. Traktatu Północnoatlantyckiego miałby obowiązywać wyłącznie w przypadku krajów, które osiągnęły cele w zakresie wydatków na obronność. Część doradców opowiada się również za wprowadzeniem ceł na państwa, które nie wywiązują się obowiązku inwestycji.

Bloomberg zauważa, że jeśli były republikański prezydent wróci do Białego Domu i wspomniane inicjatywy wejdą w życie, to radykalnie zmienią one prowadzoną przez Amerykę od dziesięcioleci politykę zagraniczną i doprowadzą do rozłamu w NATO, które od czasów zimnej wojny definiowało bezpieczeństwo w Europie.

Media przypominają, że Donald Trump wielokrotnie mówił, iż Stany Zjednoczone zbyt wiele inwestują w NATO, a także groził wyjściem kraju z Sojuszu Północnoatlantyckiego. W niedzielę 11 lutego, przemawiając na wiecu wyborczym w Karolinie Południowej, republikanin wypowiedział zdanie, które zmroziło nie tylko polityków na Starym Kontynencie, ale także urzędników w Białym Domu.

Donald Trump zrelacjonował rozmowę z jednym z szefów państw NATO, nie wymieniając jednak jego nazwiska. "Jeden z prezydentów dużego kraju zapytał mnie: no cóż, proszę pana, jeśli nie zapłacimy i zostaniemy zaatakowani przez Rosję, czy będzie pan nas chronił? Odpowiedziałem: Nie, nie będę was chronił. Właściwie zachęcałbym ich (Rosję), żeby zrobili z wami, co chcą. Musisz zapłacić" - powiedział.

Na słowa Donalda Trumpa natychmiast zareagował Biały Dom. "Zachęcanie do inwazji morderczych reżimów na naszych najbliższych sojuszników jest przerażające i bezsensowne. (...) To zagraża bezpieczeństwu narodowemu Ameryki, globalnej stabilności i naszej gospodarce krajowej" - podkreślił w oświadczeniu Andrew Bates, rzecznik Białego Domu.

Joe Biden, obecny prezydent Stanów Zjednoczonych i główny rywal Donalda Trumpa w wyścigu o fotel prezydenta USA, powiedział, że jego słowa były "haniebne" i "antyamerykańskie".

To, co ciągle powtarza Donald Trump, ma swoje reperkusje w Europie. Na początku lutego "New York Times" podał, że w związku z możliwym powrotem Trumpa do Białego Domu politycy w Niemczech rozpoczęli nieformalne dyskusje na temat perspektywy NATO bez Stanów Zjednoczonych jako lidera sojuszu.

Kogo wolą Amerykanie?

Jak wynika z opublikowanego pod koniec stycznia sondażu Reuters/Ipsos40 proc. amerykańskich wyborców zagłosowałoby na Donalda Trumpa, a 34 proc. - na Joe Bidena. Pozostali ankietowani nie są pewni, jak będą głosować lub skłaniają się ku wyborowi innego kandydata. Co ważne, były republikański prezydent zyskał na poparciu w stosunku do badania z początku stycznia, które przyniosło kandydatom remis.

Badanie ponadto wykazało, że Amerykanom nie podoba się wybór między Donaldem Trumpem a Joe Bidenem. Około 67 proc. respondentów stwierdziło, że "ma dość oglądania tych samych kandydatów w wyborach prezydenckich i chcą kogoś nowego". Jednak tylko 18 proc. zadeklarowało, że może z tego powodu zrezygnować z udziału w wyborach. Nieco ponad połowa respondentów stwierdziła, że jest niezadowolona z systemu dwupartyjnego w USA. Odwrotne zdanie miał co czwarty respondent.

70 proc. uczestników badania (w tym około połowa zwolenników Partii Demokratycznej) zgodziło się ze stwierdzeniem, że obecnie urzędujący prezydent nie powinien ubiegać się o reelekcję. 56 proc. ankietowanych (w tym około 1/3 wyborców republikańskich), uznało, że kandydować nie powinien Trump.

Amerykanie wolą Donalda Trumpa, ale Joe Bidena chce... Władimir Putin. Gospodarz Kremla przyznał, że - wbrew powszechnej opinii - lepszym prezydentem z punktu widzenia Moskwy jest obecna głowa państwa. Rosyjski przywódca uważa Joe Bidena za bardziej doświadczonego i przewidywalnego.