Jeszcze dziś sejmowy zespół badający przyczyny katastrofy smoleńskiej ma przekazać wojskowej prokuraturze raport Grzegorza Szuladzińskiego. Mieszkający w Australii ekspert, który badał ostatnie minuty lotu prezydenckiego tupolewa, twierdzi, że na pokładzie samolotu tuż przed katastrofą doszło do dwóch eksplozji.

Ekspert przedstawił dziś wyniki własnego raportu. Na poparcie swojej tezy przywołuje m.in. dwa wstrząsy zarejestrowane przez pokładowy rejestrator. Wymienia też charakter uszkodzeń kadłuba, które wykrył na fotografiach oraz wielką liczbę odłamków, na które rozpadł się samolot. Jak były odłamki, a była ich masa, to znaczy, że by wybuch. I nie ma od tego stwierdzenia żadnej ucieczki - przekonywał przez telemost Szuladziński. Dodał, że wybuch miał siłę mniej więcej dwóch kilogramów dynamitu.

Szef zespołu Antoni Macierewicz zwrócił natomiast uwagę, że fragmenty samolotu odnajdowano na bardzo dużym obszarze. To jest przestrzeń ponad hektara, na której rozrzucone są szczątki. Ten samolot rozpadał się w powietrzu i zostawiał części na ziemi i w powietrzu - wyjaśniał.

Zespół zaznacza, że to jedynie hipoteza, jednak - jak twierdzi Macierewicz - niepozostawiająca wątpliwości.

Zespół Macierewicza krytykuje pracę komisji Millera

Szuladziński dziwi się, że państwowa komisja nie doszła do podobnych wniosków, jak on. Oburza się, że bezkrytycznie przyjęto wersję Rosjan i nie badano tezy wybuchów w prezydenckim tupolewie.

Inżynier nie potrafi sobie wytłumaczyć, dlaczego w polskim raporcie nie ma słowa o eksplozji, jako jednej z możliwych przyczyn katastrofy. Według niego, rządowi eksperci z niezrozumiałych powodów nie wyszli poza ustalenia rosyjskiego MAK-u. Tam po prostu jest założenie, że piloci źle latali i dlatego się rozbili - mówił.

Zarzucił też ekspertom wygodnictwo. Może po prostu ten wniosek, do którego doszli, był najmniej pracochłonny - argumentował.

W sekretariacie byłego szefa komisji usłyszeliśmy, że nie zamierza w żaden sposób komentować ustaleń zespołu Macierewicza ani zarzutów jego eksperta.