Wścieka mnie policja, która nie jest w stanie spacyfikować kilkuset szukających zadymy bandytów. Wściekają mnie władze miasta, które co roku wydają zezwolenie na organizację - tuż obok siebie - dwóch jawnie wrogich manifestacji. Wścieka to, że po Dniu Niepodległości zostaje kac i przykre wspomnienia, ale najbardziej wścieka mnie szukanie źdźbła w oku państwa, gdy belkę ma się we własnym.

Nie pojmuję, jak to się dzieje, że rok w rok władze stolicy nie są w stanie znaleźć sposobu na to, by nie wydać zgody na kontrmanifestację przeciwników 11-listopadowego marszu prawicy. Skoro mamy ustawę, w której jak byk jest napisane, że "organ gminy zakazuje zgromadzenia publicznego, jeżeli odbycie zgromadzenia może zagrażać życiu lub zdrowiu ludzi albo mieniu w znacznych rozmiarach", to można by liczyć na to, że pani prezydent odważy się któregoś roku sięgnąć po ten paragraf (podpowiadam - art.8 Prawa o zgromadzeniach) i powiedzieć kontrdemonstrantom "nie". Nawet jeśli ci odwołają się do sądu, nawet jeśli ten uwzględni ich odwołanie, to można wszak spróbować, powalczyć o to, by Święto Niepodległości nie narażało podatników na gigantyczne wydatki, policjantów na obrażenia, miasta na sparaliżowanie, a Dnia Niepodległości na złe skojarzenia.

Nie za bardzo też rozumiem, jak to się dzieje, że policja, która ściąga do Warszawy posiłki i dysponuje tu kilkoma tysiącami dobrze uzbrojonych i wyekwipowanych funkcjonariuszy, nie jest w stanie szybko spacyfikować rodzącej się zadymy. Widok policjantów, którzy nie reagują na ciosy, którzy wycofują się i pozwalają spalić wóz telewizyjny, którzy nie potrafią wyłapać najbardziej agresywnych chuliganów i odizolować reszty od uczestników marszu, jest mocno przygnębiający. A zarejestrowane i opublikowane w internecie przypadki sadyzmu umundurowanych i nieumundurowanych funkcjonariuszy to już dno dna. I policji nie pozostaje nic innego, jak zareagować na nie z całą mocą i bezwzględnością.

Tyle że to, iż przedstawiciele władzy nie zawsze zachowują się tak, jakbyśmy to sobie wymarzyli, nie powinno przysłaniać najważniejszej chyba prawdy o wydarzeniach 11 listopada - że piękne to święto, obrasta od paru lat jakąś naroślą skrajnych poglądów, emocji, radykalizmu i szukania okazji do bijatyki, a część organizatorów, pojawiających się przy tej okazji przedsięwzięć, zamiast odcinać się od tych skrajności - nie widzi w nich nic złego.

Przedstawiciele organizacji lewicowych przekonują, że niemieccy bojówkarze, którzy przyjechali do Warszawy nie byli agresywni, a o kastetach i pałkach znalezionych po ich wyjściu z Nowego Wspaniałego Świata lepiej "nie mówić". Ale - tak jak ich akceptująco-zapraszająca postawa wobec różnych polskich i niemieckich "antif" była co najmniej nie bez znaczenia - tak gigantyczną rolę w tegorocznych wydarzeniach odegrała - budowana od czasów wypowiedzenia przez Tuska "antykibolskiej wojny" - atmosfera tworzenia ze stadionowych bandytów bohaterskich kibiców-patriotów. Rozzuchwaleni i przytuleni do piersi kibole, naprawdę uwierzyli w to, że oto dokonała się ewolucja i z uczestników prymitywnych "ustawek" i antypolicyjnych burd zamienili się w bojowników o wolność i demokrację. Ich obrona, sławienie patriotyzmu i ideowego zaangażowania, w obliczu chuligańskich i bandyckich zachowań i twierdzenie, że to "policja winna jest tego, co się działo", jest żenująca. Polska prawica - jeśli nie chce się dalej kompromitować wspieraniem zwykłej "bandyterki" - ma po 11 listopada ostatnią chyba okazję na to, by zmienić w tej sprawie zdanie i spotkać się wreszcie ze zdrowym rozsądkiem.