To było jedno z najdziwniejszych przesłuchań przed komisją śledczą do spraw Amber Gold. Chyba - jak żadne inne dotychczas - nasycone politycznymi aluzjami i niedopowiedzeniami. Żadna bomba nie wybuchła, ale kilka zaczęło tykać.

Zacznijmy od mało ważnych szczegółów dzisiejszego przesłuchania. A tych było wiele. Studium definicji reklamy, geografia administracyjna urzędów skarbowych, zapisy z Kodeksu spółek handlowych, pojęcia parasola w różnych odmianach czy motyw lipcowego deszczu w Gdańsku. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że wojewoda pomorski nie zadzwonił do prezydenta miasta Gdańska zapytać o bezpieczeństwa mieszkańców, gdy latem wzbierała woda i była groźba podtopień. O zgrozo!

Każdemu politykowi - chyba nie pamiętam wyjątku - trudno jest stawać przed komisją śledczą. Sejmową komisją śledczą, więc - nie oszukujmy się - także polityczną. Tak doświadczony samorządowiec jednak powinien być lepiej przygotowany. Zwłaszcza, gdy był pytany o rzeczy wręcz oczywiste, które po blisko 20 latach rządów z pamięci powinien recytować wybudzony nawet  ze snu zimowego. Tym bardziej, że o przesłuchaniu wiedział od wielu tygodni.

Świetnie wyszło Pawłowi Adamowiczowi słowo wstępne, gdy na początku przesłuchania zabrał głos, odnosząc się do dofinansowania zoo, słynnego zdjęcia z ciągniętym na linie samolotem i filmu o Lechu Wałęsie. Później jednak puszczały mu nerwy, gdy posłowie PiS dopytywali, czasem też złośliwie, o szczegóły tych trzech spraw. Naiwnością byłoby sądzić, że o detale nie zapytają i że nie skorzystają z okazji, by nieco podpiec samorządowca na ruszcie niewygodnych faktów. Po co się więc tak denerwować?

Z powodów politycznych, jak przypuszczam, prezydent Gdańska wdawał się też w dywagacje z posłami PiS, gdy dostawał proste, zerojedynkowe wręcz pytania. Zamiast przyznać, że boli go, iż jego, szeroko rozumiany urząd dał ciała w sprawie Amber Gold - podobnie jak wszelkie, inne urzędy w Polsce - kluczył, budował teorie. Może i słuszne były to rozważania, jednak niepotrzebne.

Nie sądzę, by ktoś chciał go nadziewać na pal, gdyby przyznał coś w stylu: tak jest mi wstyd, że miasto za moich czasów wplątane zostało w taką historię, że poniosło straty wizerunkowe, że muszę tu być i to tłumaczyć. Zyskałby czy stracił wtedy w oczach mieszkańców?

Tu zresztą warto zadać pytanie: do kogo właściwie Adamowicz kierował swoje słowa? Do mieszkańców Gdańska? Do członków PO? Do Donalda Tuska? A może wyłącznie do posłów komisji śledczej?

Absurdem totalnym była sprawa ulicy Rajskiej i rzekomej korupcji, o której zawiadomić miał prokuraturę Marcin P. Najpierw prezydent Paweł Adamowicz powiedział, że dowiaduje się o niej od komisji. Później - słusznie dopytywany przez Małgorzatę Wassermann - stwierdził, że o sprawie jednak wiedział, tylko nie zna szczegółów.

To nie jest jedyny wątek przesłuchania, w którym wypadł jako niezorientowany w tym, co dzieje się w jego mieście. Tu już jednak nieważne są fakty. Ważne staje się wrażenie, jakie odnieść mogli mieszkańcy Gdańska.

Myślisz, że to już przesądzone, że więcej nie wystartuje? - to jedna z kilku wiadomości, o podobnej treści, które dotarły do mnie w trakcie przesłuchania. Ten właśnie wątek - politycznej przyszłości Adamowicza - interesował dziś niektórych w Gdańsku najbardziej.

Prezydentowi puszczały nerwy. Było to często słychać, gdy podnosił głos i do uszu słuchacza - takiego jak ja, który oglądał przesłuchanie w internecie - dochodził przesterowany dźwięk. Zwłaszcza, gdy padały pytania o mieszkania polityka. Trudno taką postawę traktować jako dowód opanowania i pewności siebie.

Młodzi w gdańskiej Platformie Obywatelskiej zacierali dziś ręce. Od lat marzą, że ich partia wystawi w wyborach samorządowych kogoś innego. Paweł Adamowicz jeszcze nie ogłosił, czy sam będzie chciał kandydować. Od dziś na pewno będzie mu trudniej o poparcie. Chyba, że już wybiera się do polityki krajowej. W niemerytorycznych, słownych przepychankach zdobył dziś doświadczenie.