Rudy i Zośka gejami, Baczyński Żydem, a cała reszta antysemitami…? Modny w świecie nurt uprawiania historii nasyconej ideologią "genderową-mniejszościową" dotarł właśnie do nas. I w polskim wydaniu wywołał we mnie więcej żałosnego śmiechu niż świętego oburzenia.

W pradawnych czasach, gdym jako młodzieniec zgłębiał tajniki warsztatu naukowego na Uniwersytecie Warszawskim, temu czym jest historyczne źródło, jak należy do niego podchodzić, czym jest jego krytyczna analiza i w jaki sposób należy je konfrontować z innymi źródłami poświęcano sporo czasu. Tłumaczono, że trzeba rzucać je na tło epoki, oddzielać emocje od faktów, działać bez gniewu i zapalczywości, a nade wszystko - jeśli to możliwe - porównywać z innymi przekazami z tego samego okresu, by oddzielić historyczne ziarno od plew. I zachowywać w tym wszystkim zdrowy rozsądek, nie stawiając drapieżnych tez na podstawie jednego przekazu, jeśli nie potwierdzają go inne. Ot takie podstawy pracy zarówno historyka (a na niego się podówczas kształciłem), jak i dziennikarza (którym w międzyczasie zostałem).  

Nie potrafię za bardzo pojąć czy przez naukowców (a czasami para-naukowców), uprawiających historię w sposób pozwalający stawiać gejowsko-AK-owskie tezy, przemawia raczej rewolucyjny entuzjazm, który każe za wszelką cenę wywracać świat do góry nogami, czy może potrzeba zaistnienia i zbudowania nazwiska na obrazoburczych tezach, ale tekst poświęcony rzekomym mrocznym i dusznym tajemnicom żołnierzy Szarych Szeregów, z naukowego punktu widzenia jest zwyczajnie niedoróbką, której nawet na pierwszym roku historii nie przyjęto by jako pracy rocznej.   

Nie sposób wymienić wszystkich słabości rozumowania, prowadzącego do wniosku, że wspomnienia Zośki z godzin agonii Rudego dowodzą ich erotycznego związku, ale nawet pobieżny znawca pokolenia Kolumbów wie, jak w tamtych czasach młodzi mężczyźni okazywali sobie przyjaźń i że gesty, dziś kojarzone dwuznacznie, były wówczas na porządku dziennym. Że wyznawanie sobie ciepłych uczuć przez osoby tej samej płci naprawdę niekoniecznie musiało dowodzić ich homoseksualnych ciągot. I że wzięcie konającego przyjaciela za rękę było raczej dramatyczną normą, a nie dowodem perwersyjnych ciągot. To jak zmieniły się przez lata obyczaje, dowodzi raczej, że straszeni wizjami uznania za seksualnie niedookreślonych mężczyźni, zaczęli bać się zachowań, na które kobiety wciąż sobie pozwalają, a nie, że kiedyś lepiej ukrywali swój homoseksualizm i tylko w chwilach ostatecznych zdradzali się z jego przejawami. Dziwi też, że ktoś kto ma tytuł naukowy, głosi podobne tezy, nie uznając za stosowne napisać, że obaj bohaterowie "Kamieni na szaniec" mieli narzeczone czy też dziewczyny i że nikt z ich znajomych, przyjaciół czy współtowarzyszy broni, nie dopatrzył się choćby cienia uzasadniającego "grzeszne" podejrzenia. To oczywiście też nie musi o niczym świadczyć, bo mogli się fantastycznie ukrywać, ale piszący ma obowiązek umieścić takie, nawet nie pasujące mu do świetlanej koncepcji, informacje.  

Może i - jak twierdzą niektórzy - Kamienie na szaniec i ich bohaterowie powinni zostać poddani ponownej ocenie, nieco odbrązowieni i "urealnieni". To jak opisał ich Aleksander Kamiński, jest na pewno bliższe epopei o mitycznych herosach niż opowieści o ludziach z krwi i kości. Na pewno też książka miała bardziej służyć celom podziemnej propagandy i tworzeniu legendy niż oddaniu w pełni realiów działań Szarych Szeregów, ale nie rozumiem też ciągot do taplania w błocie, podejrzeniach, a choćby i w dwuznacznych sugestiach wszystkich postaci z narodowego panteonu. Jeśli kilka z nich pozostanie osobami dzielnymi, heteroseksualnymi, bez wielkich skaz na życiorysie i trupów w szafie, to naprawdę nikt nie powinien odczuwać z tego powodu nadmiernego psychicznego dyskomfortu.