Dzień 18 stycznia był przez cały okres PRL uroczyście obchodzony jako rocznica wyzwolenia Krakowa spod okupacji hitlerowskiej dzięki cudownemu manewrowi dowódcy I Frontu Ukraińskiego marszałka Iwana Koniewa, który sprytnie zaszedł Niemców od tyłu, czyli od zachodu.

Odbywały się wówczas uroczyste akademie, składano wieńce na grobach i pod pomnikiem żołnierzy sowieckich obok Barbakanu (przeniesionych w 1997 roku na wojskową kwaterę cmentarza Rakowickiego m.in. dzięki staraniom Porozumienia Organizacji Kombatanckich i Niepodległościowych w Krakowie), wypowiadano wiele wzniosłych słów i okrutnie zakłamywano to, co stało się tego dnia w 1945 roku.

Po 1989 roku historycy udowodnili to, o czym od dawna wiedziało wielu obywateli podwawelskiego grodu, a zwłaszcza żołnierzy Armii Krajowej: nie było ani takiego manewru, ani  żadnego wyzwolenia, które oznacza przecież przywrócenie status quo ante bellum, jakim nie sposób określać wydarzeń z udziałem Sowietów na ziemiach polskich w latach 1944-45. Można natomiast mówić o wyparcia z miasta Wehrmachtu przez Armię Czerwoną lub o zastąpieniu jednej okupacji drugą.

A mnie zawsze przypomina się mi się przy tej okazji wspomnienie krakowianina (do jego autorstwa przyznaje się wiele osób), który zapisał w swoim pamiętniku pod datą 18 stycznia 1945 roku:

"Obudziłem się około godziny 6.00. Na śniadanie zjadłem marmoladę z buraków i ciemny chleb, popiłem kawą zbożową. Ogoliłem się, ubrałem, posłuchałem w radiu audycji BBC i wyszedłem na miasto. Pierwszy oddział krasnoarmiejców spotkałem około godziny 11.00 na ulicy Floriańskiej. Następny zegarek kupiłem sobie w 1950 roku."