Premier Donald Tusk uważa (albo tylko udaje, że uważa), iż nic się nie stało w wyniku ujawnienia kompromitujących jego wysokich urzędników nagrań. Na jedyną ofiarę afery podsłuchowej został przez niego wyznaczony i tak od dawna już dogorywający politycznie Sławomir Nowak.

A stało się coś bardzo poważnego, głównie w sferze moralności publicznej. Polacy otrzymali kolejny dowód na całkowitą bezkarność elit (to słowo z trudem spływa mi na klawiaturę) rządzących naszą ojczyzną. Nie jest to pierwszy taki przypadek, zapewne także nie ostatni i nie ma znaczenia, która partia jest aktualnie przy władzy.

Jeżeli każdemu ministrowi, prezesowi instytucji centralnej, parlamentarzyście, wojewodzie, itp. zapewniona jest odgórna ochrona bez względu na to, jak dalece naraził na szwank interes państwa, który reprezentuje piastując swoje stanowisko, to społeczeństwo otrzymuje jasny sygnał, że od pewnego szczebla władzy wszystko da się zbagatelizować, ukryć lub przedstawić w przewrotny sposób, a z sań zrzucani są tylko nieudacznicy i wyjątkowe ofermy.

Bardzo dobrze ujął to profesor Leszek Balcerowicz, mówiąc w wywiadzie dla "Rzeczypospolitej": "Jeżeli sprawa rozejdzie się po kościach, to znaczy, że w Polsce nie mamy żadnych norm ograniczających władzę polityków oraz urzędników publicznych. Normy są szanowane tylko wtedy, kiedy za ich łamanie ponosi się odpowiedzialność."
    
Skoro zamiast wyciągania surowych konsekwencji mamy do czynienia z klasycznym zamiataniem pod dywan, to trudno się dziwić, że proces demoralizacji ogarnia coraz niższe kręgi władzy, które coraz śmielej zaczynają stosować w praktyce zasadę: "hula dusza, piekła nie ma".

Zamiast podwyższania etycznych standardów, widzimy pogłębiającą się i poszerzającą degrengoladę. A to niezwykle groźny dla kraju proces, który może doprowadzić je do ruiny. Chyba że - odwołując się do słów ministra spraw wewnętrznych Bartłomieja Sienkiewicza - naszego państwa już nie ma.