Odchodząca ze stanowiska ministra nauki i szkolnictwa wyższego Barbara Kudrycka postanowiła mocno zaznaczyć koniec swojego urzędowania. Wystąpiła z propozycją takiego znowelizowania ustawy dotyczącej jej byłego już resortu, aby można było odbierać tytuł profesorski, mimo że przyznawany jest on przez prezydenta dożywotnio.

Nic dziwnego, że ten kuriozalny pomysł nie został dobrze przyjęty w czułym na punkcie swojej autonomii środowisku akademickim. Wprawdzie rzecznik MNiSW Kamil Melcer uspokaja, że to nie politycy, lecz Centralna Komisja do spraw Tytułów i Stopni Naukowych będzie rozpatrywać takie wnioski i chodzi wyłącznie o pozbawienie tytułu osób nierzetelnych (wyjątkowo mało precyzyjne określenie), ale trudno spodziewać się, że propozycja odchodzącej pani minister zostanie odebrana pozytywnie przez zainteresowanych.

Zachodzę w głowę, o co chodzi Kudryckiej i dlaczego nie ufa kręgom akademickim, że one same potrafią właściwie zareagować na niewłaściwe postępowanie należących do nich naukowców. Nawet jeśli założyć, że kieruje nią szczera troska o wysoki poziom profesury, to taka metoda eliminowania "czarnych owiec" nie wydaje się ani mądra, ani skuteczna.

Owszem, zdarzają się i wśród profesorów ludzie nieuczciwi, dopuszczający się plagiatów, ulegający pokusom korupcyjnym lub nadużywający swojej pozycji społecznej, ale od rozliczania zachowań tego typu są w pierwszej kolejności rektorzy, a w drugiej - jeśli wyczerpują one znamiona przestępstwa - prokuratura i sądy.

Zamiast proponować tak daleko idącą zmianę w ustawie o szkolnictwie wyższym, lepiej jest zadbać o dokładne przyjrzenie się kandydatom do tytułu profesorskiego, który uległ w ostatnich latach poważnej dewaluacji.