Blisko trzy miesiące po pierwszym zdiagnozowanym w Polsce przypadku COVID-19 rząd wprowadza w życie kolejny etap luzowania obostrzeń, który w praktyce przywraca znaczną część utraconej przez nas w marcu normalności. Jak to zwykle u nas bywa, część opinii publicznej uzna te zmiany za wprowadzone w sam raz, część zgłosi liczne wątpliwości, czy aby nie za wcześnie, część wreszcie utrzyma narrację, że żadne ograniczenia od początku nie były potrzebne. A jak jest naprawdę? Moim zdaniem to akurat tak naprawdę... zależy od nas samych, od naszej odpowiedzialności.

W sytuacji, w której udało się w Polsce uniknąć czołowego zderzenia z pandemią, w której faktycznie wypłaszczyliśmy - i rząd, i służby medyczne, i sami obywatele - krzywą zachorowań, musimy zdawać sobie sprawę, że na obecnym stadium, choć miejmy nadzieję, że na niższym poziomie zachorowań i zgonów, będziemy się znajdować jeszcze przez pewien czas. To oznacza, że decyzje o odmrażaniu życia publicznego i gospodarki trzeba podejmować w warunkach braku pełnego komfortu, przy wciąż istniejących ogniskach zakażeń. Wypłaszczenie zachorowań zawdzięczamy wcześnie podjętym decyzjom rządu i temu, że obywatele wyjątkowo jak na nas posłusznie się im podporządkowali, ale czas biegnie i gospodarka cierpi. Czas coś z tym zrobić.

Część z nas - myślę, że dominująca, sam się zresztą do tej części zaliczam - przyjmuje dotyczące epidemii dane jako prawdziwe, zebrane w dobrej wierze. Część neguje sam fakt pojawienia się epidemii, uznając, że lęk przed koronawirusem nam sztucznie wmówiono, część wreszcie uważa, że rząd kłamie, brak testów sprawia, że liczba zakażeń jest dużo, dużo większa, a przebieg epidemii jest niemal najgorszy na świecie. Każda z tych grup ma na poparcie swego przekonania pewne argumenty, chciałbym tylko zwrócić uwagę na to, że niektórzy przedstawiciele tej ostatniej niemal trzy miesiące temu powtarzali sobie, że rząd zataja informacje o pierwszym przypadku COVID-19, by... przykryć nią konwencję wyborczą Małgorzaty Kidawy-Błońskiej.

Liczba bezobjawowych zakażeń koronawirusem jest w Polsce z całą pewnością większa. Doświadczenia z testów na Śląsku zdają się to potwierdzać. Pokazują to także wyniki z innych krajów. Tyle że nie wiemy, czy to gorzej, czy lepiej. Bo przecież niektórzy twierdzą, że większa liczba bezobjawowych przypadków zbliża nas do populacyjnej odporności, a tak naprawdę liczy się liczba poważnych zachorowań i osób zmarłych. Tych wciąż nie ma u nas tak wiele. Lekarze, pielęgniarki, ratownicy medyczni i diagności wciąż dają radę.

Problem z pandemią koronawirusa polega na tym, że nigdzie na świecie nauka, a tym bardziej politycy, nie są w stanie udzielić odpowiedzi na wiele kluczowych pytań. Niektórzy piszą już nawet, że podobnie jak ekonomia w warunkach kryzysu 2008 roku, tak medycyna obecnie wykazuje, że jej możliwości analizy sytuacji są ograniczone. Mimo wcześniejszych ostrzeżeń, świat dał się zaskoczyć i wciąż nie wie, co dokładnie ma zrobić. Poza zgodą na to, że konieczny jest zwiększony dystans społeczny i dokładne mycie rąk, wciąż wiemy niewiele. Mimo olbrzymiego zaangażowania naukowcy nie są w stanie z dnia na dzień znaleźć leków, stworzyć szczepionki. Życie, tak silnie nastawione na konsumpcję, produkcję, obrót gotówki, nie może jednak czekać.

I tu przychodzi czas na odpowiedzialność obywateli. Sam jestem pod wrażeniem postawy nas wszystkich na początku ograniczeń, sam też jednak widzę, że ostatnio wielu z nas nosi maseczki na brodzie, albo wcale. W warunkach, kiedy udało się zwiększyć możliwości wykonywania testów, udało się zorganizować oddziały zakaźne i respiratory, sprowadzić sprzęt ochronny, w tym taki spełniający certyfikaty, kiedyś trzeba gospodarkę otworzyć. Być może tydzień w tę, czy w tę, nie ma już tak dużego znaczenia.

Teraz to od odpowiedzialności nas wszystkich, od odpowiedzialności za zdrowie swoje, najbliższych i całkiem obcych, będzie zależało najwięcej. Odmrożenie z jednej strony wesel, z drugiej demonstracji, zdjęcie ograniczeń powierzchniowych ze sklepów, ale i z kościołów, stwarza potencjalne ryzyko. Ale uparte bronienie przepisów, których wielu już nie przestrzega, jest fikcją. Może więc lepiej nie utrzymywać fikcji, a podzielić się odpowiedzialnością z obywatelami. Tak bym to odbierał. Rząd oczywiście odpowiedzialności nie uniknie, jeśli pojawią się nowe ogniska choroby będzie musiał reagować, ale są podstawy by przypuszczać, że nauczka ze Śląska, gdzie jakieś błędy zostały popełnione, zostanie przemyślana i już się nie powtórzy.

Teraz to znowu od nas będzie zależało, gdzie pójdziemy, z kim się spotkamy, na ile będziemy przestrzegali sugestii, zaleceń, czy nakazów. To my sami teraz będziemy musieli odnaleźć się w warunkach nowej normalności, żyć i pracować, ale też chronić najsłabszych i najbardziej zagrożonych. Niektórzy matematycy, modelujący przebieg pandemii nie wykluczają, że w związku z odmrażaniem gospodarki w niektórych krajach w ogóle nie będzie wyraźnego końca pierwszej fali, płynnie może pojawić się druga fala. Zobaczymy, jak będzie u nas. Potrzeba nam nie tylko odpowiedzialności, ale i cierpliwości. Myślę, że gdyby na początku marca ktoś powiedział nam, że na koniec maja liczba zachorowań przekroczy u nas 22 tysiące, umrze do tej pory około tysiąca osób, a ponad 10 tysięcy wyzdrowieje, uznalibyśmy to mimo wszystko za optymistyczną prognozę. Nie jest źle. Nie zmarnujmy tego...