W bieżącej historii potępiania Polaków za wszystkie możliwe winy i przywary, samozwańcze intelektualne elity naszego kraju wspięły się na nowe wyżyny. Oto przyczyną, dla której spora grupa naszych rodaków zasłużyła sobie na ponadstandardową porcję zjadliwego hejtu stała się modlitwa, a dokładnie różaniec odmawiany w minioną sobotę wzdłuż polskich granic. Nie jest to pierwszy przypadek, kiedy w najbardziej tolerancyjnej części naszego społeczeństwa publiczna modlitwa innych wywołuje odruch wymiotny, z całą pewnością jednak najbardziej do tej pory spektakularny.

Daruję sobie cytowanie takich czy innych wpisów. Kto chciał, mógł się z nimi na żywo lub z medialnego odtworzenia zapoznać. Nie chodzi mi o to, kto i w jaki sposób się wyzłośliwiał, bardziej o to, dlaczego to robił. Nie jestem wrodzonym przeciwnikiem teorii spiskowych i nie przeszkadza mi doszukiwanie się drugiego dna w tym, co na pierwszy rzut oka widać, ale tu akurat jakiegoś spisku nie wyczuwam. Wręcz przeciwnie, mam wrażenie, że hejt był szczerą reakcją tych, którzy tego wszystkiego, co tu nad Wisłą się dzieje, po prostu dłużej nie mogą wytrzymać. Nie podzielam ich emocji, nie zgadzam się z diagnozą sytuacji, ale rozumiem, że musieli dać im wyraz.

Spontaniczny i oddolny charakter antyróżańcowego, pospolitego ruszenia (może nie przesadnie pospolitego, ale jednak) potwierdza w moim przekonaniu fakt, że ów hejt niczemu ważnemu z punktu widzenia owych samozwańczych intelektualnych elit nie służył i nie mógł służyć. Poza może wolą utrzymania spójności szeregów był czystą złośliwością. Nie przypuszczam więc nawet, by ta akcja przyniosła skutki odwrotne od zamierzonych, bo sądzę, że żadnych zamierzeń co do skutków tu nie było. Było rozdrażnienie, zniecierpliwienie i - owszem - klinicznej postaci hejt, ubrany czasem w łagodniejsze, częściej mocniejsze słowa.

Owa niechęć (nie chcę pisać, że nienawiść) pojawiła się już przed akcją "Różaniec do Granic" wobec osób, które ją promowały i wspierających instytucji, w samą sobotę przekształciła się w hejt wobec tych, którzy ośmielili się spotkać, pojechać w stronę granicy i modlić. Im więcej w sobotę w internecie było czytelnych dowodów popularności tego spotkania, radości uczestniczących w nim ludzi, im bardziej nieobecne były tam, rzekomo kluczowe, antyislamskie motywy, tym owa niechęć była większa. I nie pomógł fakt, że Episkopat Polski wsparł tę - w końcu świecką - inicjatywę pod zdecydowanym i absolutnie nie kontrowersyjnym hasłem modlitwy o pokój.

To wszystko przekonuje mnie, że wroga reakcja na "Różaniec do Granic" była wynikiem raczej niemożliwego do odparcia impulsu niż chłodnej kalkulacji. Dla wszystkich racjonalnie myślących jasne jest, że religijność - przynajmniej w Polsce - pod presją raczej rozkwita niż gaśnie, czego najlepszym dowodem było nieskuteczne rugowanie Kościoła za czasów PRL. Nie po to Polakom udało się przywiązanie do Kościoła utrzymać w trudnych komunistycznych czasach, by teraz mieli ustąpić pod presją bliskich komunizmowi ideowo, a czasem jeszcze bardziej księżycowych w treści, postulatów europejskich - i własnych - liberalnych elit. Wyśmiewanie tym bardziej nic więc nie da.

Śmiertelnym wrogiem religijności jest owszem "letniość", obojętność, ale w obecnych warunkach nam to w Polsce raczej nie grozi. Myślę, że środowiska silnie Kościołowi nieprzychylne zaczynają powoli zdawać sobie z tego sprawę. Nie muszą więc dłużej udawać, że z ludźmi religijnymi polemizują, że gdyby Kościół się jakoś tam ograniczył, a katolicy byli mniej nachalni z domaganiem się respektowania ich przekonań, wszystko byłoby OK. Nie byłoby. W DNA części Polaków, nieprzypadkowo często przywiązanych do idei z czasów PRL, wbudowana jest zapiekła wrogość do Kościoła i wszystkiego tego co nas w tym miejscu Europy z owym Kościołem łączy. Na to nakłada się czasem jeszcze - nie przestająca mnie zadziwiać - niechęć do innych Polaków. Oni po prostu inaczej nie mogą, nie potrafią, nie są w stanie o polskości myśleć w jakimkolwiek innym kontekście, niż jako defekcie, obciążeniu, czy ograniczeniu. Tak już po prostu jest. Ów sobotni hejt był tego przykładem.

Uświadomienie sobie, że znaczna część polsko-polskich dyskusji o "roli Kościoła w życiu publicznym" jest zwykłym biciem piany, które w gruncie rzeczy nikogo do niczego nie przekona, może mieć moim zdaniem znaczenie ożywcze. I to dla obu stron. Te wszystkie utyskiwania na to, jak to katolicy w Polsce nie przestrzegają zaleceń swojej religii, formułowane przez tych, którzy marzą, by... przestrzegali jeszcze mniej, można wreszcie uznać za element swoistego teatru. I nie tracić dłużej energii na zbędną polemikę. Katolicy, antykatolicy i obojętni żyjemy i będziemy żyć obok siebie nadal. Zajmijmy się swoimi sprawami, a w sprawach wspólnych, gdzie musimy się dogadać, spróbujmy po prostu okazać sobie nieco więcej szacunku. Tych, którzy nie wiedzą, albo nie chcą wiedzieć zapewniam, że różaniec katolikom w tym raczej pomoże niż przeszkodzi.