W trzeciej, ostatniej debacie prezydenckiej w USA Mitt Romney nie licytował zbyt wysoko. W dyskusji na temat polityki zagranicznej przedstawił się jako polityk umiarkowany, który w większości poruszanych zagadnień... zgadza się z urzędującym prezydentem. Czy ta taktyka przyniesie mu wystarczająco dużo głosów kobiet, by wygrać wybory? Jeśli tak, jego doradcy zasłużą na premię. Jeśli nie, będzie mógł żałować straconej szansy.

Pierwsze sondaże wskazują, ze Barack Obama przekonał do siebie więcej widzów ostatniej w tych wyborach debaty. Widać było, że mu zależy, że gotów jest do twardej obrony decyzji, podejmowanych podczas swej pierwszej kadencji. Problem w tym, że Romney nie atakował go szczególnie ostro, a jeśli już to raczej w sprawach dotyczących polityki wewnętrznej. Obaj rozmówcy, jak tylko mogli, uciekali na rodzime podwórko podkreślając, że zewnętrzna siła Ameryki zależy od gospodarki i nakładów na siły zbrojne (Romney) albo edukacji i inwestowania w rozwój nowych technologii (Obama).

Wspomniana polityka zagraniczna ograniczyła się niemal wyłącznie do Bliskiego i Środkowego Wschodu. Niemal, bo przez kwadrans rozmawiano jeszcze o Chinach. Jak można było oczekiwać, Romney nawiązał do wyrażonej w podsłuchanej rozmowie z Dmitrijem Miedwiediewem gotowości Obamy do większej elastyczności wobec Rosji, czy decyzji o rezygnacji z budowy tarczy antyrakietowej w Polsce. Na nawiązaniu jednak się skończyło, bo prezydent nie opatrzył żadnej z tych spraw nawet słowem komentarza, a kandydat spokojnie przeszedł nad tym do porządku dziennego. Nieco więcej dyskusji wywołała sprawa stosunków amerykańsko-izraelskich, ale ona z oczywistych względów lepiej wpisywała się w dominujący wątek bliskowschodni.

Czy spokojny, wyważony, "prezydencki" wizerunek Romneya w tej debacie był celową taktyką, zmierzającą do zyskania poparcia kobiet, które mogą w tym roku zdecydować o wyniku głosowania, dowiemy się zapewne po wyborach. Być może to właśnie do nich adresowane były słowa o woli utrzymania pokoju i niechęci do wysyłania żołnierzy na jakąś nową wojnę. Być może z myślą o nich kandydat zgadzał się z polityką prezydenta tak często, że na dobrą sprawę nie do końca było jasne, dlaczego Amerykanie mieliby zamienić Obamę na niego. Może chodziło właśnie o pokazanie, że na polu międzynarodowym Romney jest po prostu bezpieczny, a prawdziwą zmianę wprowadzi w sprawach ekonomii. Może chciał się ograniczyć właśnie do takiego przekazu.

Prawda może też być zupełnie inna. Obama jako urzędujący prezydent pewniej czuje się w sprawach polityki zagranicznej i zdecydował się stanowczo to pokazać. Dopiął swego. Jego argumenty były spójne i logiczne. Sprawy wątpliwe, jak choćby atak na konsulat w Benghazi, mógł zignorować, bo Romney go nie docisnął.

Na dwa tygodnie przed głosowaniem można co najwyżej powiedzieć, że wybory będą bardzo wyrównane, a ich ostateczny wynik ustalą w praktyce mieszkańcy dziewięciu stanów, w których wynik nie jest jeszcze przesądzony. To tam przez tych kilkanaście dni można spodziewać się wieców wyborczych, to tam pójdą pieniądze na spoty telewizyjne. Reszta Ameryki może się w tym czasie zdrzemnąć. Byle obudziła się przed zamknięciem lokali wyborczych.