Z tego co widzę, opozycja zdążyła już tweetami swych co bardziej bystrych przedstawicieli skrytykować doniesienia o tym, że Polska nie będzie wetować unijnego budżetu. W skrócie chodzi jej o to, że koalicyjne Porozumienie wymierzyło przy okazji tego sporu koalicyjnej Solidarnej Polsce policzek, co pogrąża Zjednoczoną Prawicę, szkodzi Rzeczypospolitej i rujnuje nasz wizerunek w Europie, a może i na świecie. Oczywiście, gdybyśmy wetowali ten budżet to zdaniem opozycji już kompletnie i całkowicie rujnowalibyśmy wizerunek i tak dalej. Bo Polska samym swoim istnieniem poza wpływem jedynie słusznej liberalnej władzy obraża i rujnuje. A dodatkowo jeszcze śmieszy, tumani i przestrasza...

Tego samego dnia opozycja pracowicie próbuje odwołać Jarosława Kaczyńskiego ze stanowiska wicepremiera. To nic, że przez te wszystkie lata domagała się żeby prezes Prawa i Sprawiedliwości przestał kierować z tylnego siedzenia, wszedł do rządu i poddał się w razie czego odpowiedzialności przed Trybunałem Stanu. Minęły dwa miesiące wicepremierowania i już dość, opozycja będzie go teraz odwoływać. I przesadzać na tylne siedzenie. Co jakiś czas. Wiemy wszyscy, czym skończy się ten wniosek. Opozycja też wie. I tę sprawę na tym możemy zakończyć. Wotum nieufności dla całej Zjednoczonej Prawicy się opozycji marzy, ale to chyba jeszcze nie tym razem.

Nie wiemy jeszcze ostatecznie, czym zakończą się negocjacje w sprawie budżetu i Funduszu Odbudowy. Chciałbym wierzyć, że ostateczny kompromis może i nikogo w pełni nie zadowoli, ale przynajmniej będzie... bezzębny jak stary rok w sylwestra. I w ten sposób ani nam, ani Unii Europejskiej rozumianej jako wspólnota ojczyzn nie zaszkodzi. Nie mam niestety takiej pewności. Bo nie mam już zaufania do Brukseli. Coś pękło, coś się skończyło. Tak z dziesięć lat temu. W przypadku Polski tzw. mechanizm praworządności służy tylko i wyłącznie próbie zmiany znienawidzonego rządu. I to próbie zmiany dokonywanej z zewnątrz, podejmowanej wobec rządu, który legalnie i po raz drugi wygrał wybory. Samo to wydaje mi się czymś absolutnie skandalicznym. A fakt, że Unia pod kierownictwem niemiecko-francuskiego tandemu sobie na to pozwala - i to jeszcze pod hasłem praworządności - bardzo źle rokuje na przyszłość.

Szczególnie smutny jest w tym wszystkim fakt, z jakim zapałem nasze opozycja kibicuje tej zewnętrznej interwencji. Jak bardzo ją inspiruje, na nią czeka, jak bardzo na nią liczy, ile pomyj jest w stanie wylać na swój kraj, pod ile kłamliwych akcji się podłączyć, by zwiększyć szanse, że odzyska władzę. Tymczasem przecież wszyscy widzą i wiedzą, że poza tym właśnie, żadnego pomysłu na porwanie wyborców tu nad Wisłą nie ma. Czy takie czekanie na cud z Brukseli nie jest aby dowodem na to, że na rodzimym ringu rzuca ręcznik? Ja wiem, że wydaje jej się wciąż, że może liczyć na "jednego z najwybitniejszych Polaków wszechczasów", czeka, że gdzieś za chwilę mignie biały koń, że za kolejnym zakrętem upragnione zwycięstwo na nią czeka. Wystarczy się po nie schylić. Ale to nie wydaje się już takie proste.

Czyż nie jest osobliwą aberracją, że partia, która rękami i plikami w "wordzie" swoich przedstawicieli domagała się najpierw odbierania, potem mrożenia funduszy, teraz brakiem owych funduszy straszy. Głównie zresztą własnych wyborców. W którym miejscu w głowach owych wyborców ma jej się udać zabieg odspawania się od odbierających pieniądze i przyklejenia się do tych, którzy ich bronią. Czy oflagowanie się i gaszenie świateł pomoże? Młodym przypomnę, że to pod rządami ministra sprawiedliwości Borysa Budki Platforma Obywatelska postanowiła wykonać skok na Trybunał Konstytucyjny. Nie udało się, PiS się odwinął i... zaczęła się histeria. Od tego czasu słowo praworządność zaczęto odmieniać przez wszystkie przypadki, do... powiedzmy, przesytu. Czy nie chciałbym żyć w praworządnym kraju? Ależ oczywiście chciałbym. Czy opozycja daje nadzieję, że do praworządności doprowadzi? Absolutnie nie. A PiS daje taką szansę? No, nie wiem... I muszę z tym żyć.

Cała opozycja, która dziś tak ochoczo krytykuje rząd za próbę obrony nie tylko swoich, ale też naszych wspólnych interesów, dużo ważniejszych niż chwilowe wahnięcie polityczne w tę, czy tamtą stronę, ryzykuje, że kiedy wreszcie dojdzie do władzy, będzie miała w Brukseli i innych stolicach gigantyczny dług do spłacenia. I ze świadomością tego długu będzie się musiała i w polityce wewnętrznej i zagranicznej liczyć. Ba, on może nawet jej powrót do władzy utrudnić, jeśli przypadkiem rozważający oddanie jej władzy wyborcy będą jednak chcieli, byśmy się w Europie rozpychali zamiast być stawiani do kąta. I co wtedy?

Kraje Unii Europejskiej mają prawo do swoich interesów i mają prawo przekonywać innych, że ich interesy nie kolidują z dobrem innych. Ale nie mają prawa wykręcać innym rąk, szantażować, naruszać ich praw. Nie mają też prawa ingerować w to, w co wierzą, do czego są przekonani obywatele innych państw. Interesy jednych nie są automatycznie ważniejsze od interesów innych.  Nauczyliśmy się przez 15 lat w Unii cenić nie tylko swoją tradycję, ale i tradycje innych. Doskonale rozumiemy, co oznacza różnorodność. I wolność. I suwerenność. Większość z nas, może nawet zdecydowana większość, nie chce tego oddać. Mamy prawo oczekiwać, że będą ich w naszym imieniu bronić i rządzący, i opozycja.