Podstawowa różnica między polityką zagraniczną takiego kraju, jak Ameryka i Polski nie polega tylko na tym, że Ameryka jest mocarstwem a my zaledwie średnim krajem europejskim. Polega na tym, że Stany Zjednoczone aktywnie prowadzą tę politykę, a Polska nie. Nasza dyplomacja od pewnego czasu w całości podporządkowana jest doraźnym interesom politycznym w kraju, nie ma żadnej wizji, żadnego celu, żadnej ambicji. To widać, słychać i czuć coraz wyraźniej.

Kiedy Donald Tusk w amerykański Dzień Niepodległości minionego roku dawał administracji prezydenta Busha "prztyczka w nos" w sprawie tarczy antyrakietowej zapewne nie przewidywał nawet, że nowa administracja odwzajemni się pokazaniem, że "ma nas w nosie" dokładnie w symboliczny dla nas dzień rocznicy sowieckiej agresji 17 września. Stany Zjednoczone nie zapominają jednak zniewagi, nawet, jeśli dotyczyła poprzedniej administracji. U nas odwrotnie, jeszcze parę lat temu zagraniczne przytyki pod adresem rządu, czy prezydenta były przyjmowane przez ówczesną opozycję z okrzykami niekłamanego ukontentowania. Jeśli w taki sposób chce się budować pozycję swego kraju w świecie, to gratuluję. Nie szanujmy się nawzajem tu w kraju, z pewnością sprawi to, że bedą nas szanować za granicą.

Jeśli ktoś przy okazji zapyta o to, dlaczego właściwie byliśmy w Iraku, wypada odpowiedzieć, że po to, by paru polityków, w tym ówczesny premier z SLD i ówczesny prezydent wszystkich Polaków mogli pokazać się w świetle reflektorów w gabinecie owalnym, mogli kilkakrotnie uścisnąć dłoń ówczesnego gospodarza Białego Domu, mogli pokazać się w Wiadomościach w relacjach z tych spotkań. Nie chcieliśmy, a może i nie umieliśmy wynegocjować niczego konkretnego, mogliśmy w praktyce liczyć tylko na sympatię i dług wdzięczności sojusznika zza Oceanu. Administracja się zmieniła, dług wdzięczności wyraźnie się przedawnił. A może jednak, panowie i panie, trzeba było trzymać kciuki za McCaina?

Barack Obama miał prawo podjąć w sprawie tarczy taką decyzję, jaką chciał. Sposób ogłoszenia tej decyzji wiele jednak mówi o tym, jak nasz kraj jest postrzegany. Można było zorganizować równoczesne konferencje prasowe w Waszyngtonie, Pradze i Warszawie, można było od razu przedstawić to jako korektę planów, a nie zaniechanie budowy tarczy. Gdyby tak się stało, cześć z nas mogłaby udawać, że poważnie traktuje deklaracje premiera, czy szefa polskiej dyplomacji o tym, że nic wielkiego się nie stało. Gdyby rzeczywiście nowy projekt był lepszy od poprzedniego, Rosja nie miałaby powodów do zadowolenia. Nieskrywana radość Kremla pokazuje nam dokładnie to, o co w tej sprawie chodziło, Moskwa nie chciała baz amerykańskich na terenie Polski i Czech dokładnie z tego samego powodu, z którego wielu z nas ich chciało, bo byłyby potwierdzeniem naszej suwerenności.

Nie ma się co na Amerykę obrażać, to nic nam nie da. Trzeba prowadzić wobec Ameryki politykę, która ma pomóc nam zabezpieczyć swoje własne interesy. Tak samo zresztą, jak wobec Niemiec, Rosji i innych krajów istotnych dla naszego bezpieczeństwa. Szkoda czasu na obrzucanie się odpowiedzialnością za to niepowodzenie, wyborcy sami powinni mieć wystarczająco dużo rozsadku, by na własną rękę ocenić dość oczywiste fakty. Rząd powinien zaprosić prezydenta i opozycję do uczciwej, merytorycznej i odbywanej jak najdalej od kamer telewizyjnych debaty na temat polskiej polityki zagranicznej. Nie z intencją rozmycia odpowiedzialności, ale WRESZCIE w interesie kraju i przyszłości nas wszystkich.

Sprawa tarczy antyrakietowej staje się w Ameryce tematem sporu politycznego. Republikanie, którzy za czasów prezydentury Georga W. Busha puszczali mimo uszu apele o objęcie Polski specjalnym programem pomocy wojskowej, albo choć (bardziej symboliczne, niż istotne w praktyce) zniesienie wiz, teraz głośno mówią o nielojalności wobec Polski. Oby mówili, jak najdłużej. Polonia amerykańska już powinna zasypywać senatorów i kongresmenów listami z wyrazami rozczarowania tą decyzją i oburzenia faktem, że została ona ogłoszona właśnie w taki sposób i właśnie 17. września. Najbliższy doradca Baracka Obamy, Rahm Emanuel kiedy starał się o głosy polskich wyborców w Chicago chetnie podkreślał swoją przyjaźń dla naszego kraju. Już dziś powinien mieć świadomość, że po tym, co się wczoraj stało, na żadne głosy Polonii liczyć już nie może. Wiem, że Polonia jest mistrzem świata w odbieraniu sobie jakiegokolwiek znaczenia. Wiem, że trudno znaleźć w Ameryce inną grupę etniczną, która przy porównywalnej liczebności znaczyłaby w Waszyngtonie mniej, niż polska. Ale najwyższy już czas choćby spróbować to zmienić. Amerykański wyborca nie ma pojęcia o zawiłościach europejskiej geopolityki, ale nie zgodzi się na to, by jego kraj przyjmował wobec Rosji postawę kapitulacji. To różni Amerykanów od Niemców, czy Francuzów. I ta różnica może być dla nas źródłem nadziei, że nasze uzasadnione obawy będą jednak brane pod uwagę.

PS. Nie wiem, co premier chciał osiągnąć, odkładając nocną rozmowę z Barackiem Obamą. Nie wiem, co mógł osiągnąć, poza ogólnym wrażeniem, że Polska jest sojusznikiem nawet mniej ważnym, niż Czechy. Nie wiem dlaczego do ważnej i w końcu spodziewanej od tygodni rozmowy nie był przygotowany. Nie wiem na co, poza "życzliwością" mediów liczył, otwarcie się do tego nieprzygotowania przyznając. Nie wiem, co mu strzeliło do głowy, by Obamę poprosić o recenzję swojej metody negocjowania. Nie mieści mi się w głowie, by mógł "pozytywną recenzję prezydenta USA" uznać za wystarczające "alibi" tu w kraju. Nie, przecież to niemożliwe. Przekonajcie mnie, że to nieprawda, że się przesłyszałem. Proszę...