Jeśli wybory prezydenckie 2020 roku uda się w Polsce sprawnie, bezpiecznie, bez kontrowersji, wątpliwości i protestów przeprowadzić i jeśli wygra je Andrzej Duda, prezes Jarosław Kaczyński będzie mógł chyba udać się do Jarosława Gowina z butelką dobrego koniaku. Jeśli wybory się w poprawny i niekwestionowany sposób odbędą, ale Andrzej Duda je przegra, Jarosław Gowin pozostanie w świadomości elektoratu Zjednoczonej Prawicy synonimem zdrajcy. Wygląda na to, że w swoim dobrze pojętym interesie szef Porozumienia powinien teraz intensywnie włączyć się w kampanię urzędującego prezydenta. Choć oczywiście tego, jaki w danej chwili jest konkretny interes Jarosława Gowina, nigdy do końca nie wiadomo.

Jedno wydaje się w tej chwili najistotniejsze. Jeden z Jarosławów uchronił drugiego Jarosława przed zderzeniem ze ścianą, jaką byłoby przeprowadzenie wyborów w atmosferze histerii, z możliwymi i prawdopodobnymi nieprawidłowościami. Fakt, czy uczynił to wkładając kij w szprychy sprawnie działającej machiny państwowej, czy też wspierając w obozie władzy frakcję, która utrzymywała, że wybory da się przeprowadzić w maju raczej z posłuszeństwa, niż z przekonania, będzie miał znaczenie tak naprawdę wtedy, gdy do reelekcji Andrzeja Dudy nie dojdzie. Wtedy przyjdzie czas prawdziwych rozliczeń. Zarówno za działania lidera Porozumienia, jak i za jakość prawa stanowionego w celu przeprowadzenia wyborów w terminie.

Jeśli coś się przy okazji byłemu wicepremierowi udało, to czarno na białym wykazał kosmiczną hipokryzję opozycji i wspierających ją mediów, które po zaledwie kilku godzinach zastanowienia, z przeraźliwego oporu wobec majowych wyborów przeszły do równie mocno udawanego oburzenia z powodu ich nieprzeprowadzenia. Te masowe "w tył zwrot", bez nawet odrobiny refleksji, uprawiane przez część polityków, czy dziennikarzy i zapisane w "internetach, które nie płoną", przejdą do historii naszej demokracji. W jej, dodajmy, niekoniecznie najszlachetniejszym wydaniu. I owszem będzie miał tam niepoślednie miejsce pewien były wysoki urzędnik Unii Europejskiej, który odnalazł się w roli internetowego trolla...

W miniony piątek można było nawet odnieść wrażenie, że opozycji zależy wręcz na tym, by układ Kaczyński-Gowin się rozleciał, tyle nagle pojawiło się opinii o stawianiu rządzących przed sądem. O ile jednak, do środy należało ich sądzić za dociskanie wyborów kolanem, od czwartku powinni odpowiadać za to, że ostatecznie nie zamierzali, albo nie dali rady docisnąć. I tak opozycja, szczególnie w postaci Koalicji Obywatelskiej, zrezygnowała po krótkiej chwili z ogłaszania politycznego sukcesu, jakim z jej punktu widzenia powinno być - i było - ostateczne opóźnienie wyborów, weszła z powrotem w koleiny anty-PiSizmu. Najwyraźniej inaczej nie potrafi. Podobnie jak Zjednoczona Prawica nie potrafi w Sejmie funkcjonować inaczej, niż metodą legislacyjnego ekspresu. Dwa, trzy kroki w tył, głębszy oddech, policzenie do dziesięciu politykom i nam wszystkim by się przydały, najwyraźniej jeszcze teraz się tego nie doczekamy. A szkoda, środowy wieczór i część czwartku wydawały się nawet lekko optymistyczne. Tylko na chwilę.

Co do tych wyborów, które przed nami, mam wrażenie, że Platforma Obywatelska nie ma już potrzeby zmiany swojej kandydatki, totalna opozycja w praktyce już owej zmiany dokonała i widać to w sondażach. Wyborcy, którzy szukali kandydata, który zapewni ochronę chwiejącemu się układowi III RP przeniosą swoje głosy na Szymona Hołownię, nieprzypadkowo już nawet głośno nazywanego kandydatem TVN. To zresztą zdaje się tłumaczyć osobliwą metamorfozę, jaką ów kandydat w ostatnich tygodniach przeszedł. Popularny w kręgu odbiorców TVN dziennikarz, jeszcze niedawno silnie kojarzony z katolicyzmem, startował jako kandydat bezpartyjny i niezależny. Wydawało się, że zamierza żerować (w dobrym tego słowa znaczeniu) na grupie wyborców niezdecydowanych, zmęczonych szczękościskiem polskiej polityki ostatnich lat. Wydawało się, że będzie wabił umiarkowaniem, normalną, a nie partyjną logiką, może nawet lekkim symetryzmem i umiejętnością wyważonego mówienia, którą przecież doskonale w pracy prezentera programów rozrywkowych wykształcił.

I oto ów umiarkowany kandydat nagle "przestał nad sobą panować", zaczął na przemian krzyczeć i płakać, zaczął ścigać się z innymi kandydatami w anty-PiSizmie, mówić rzeczy, które nawet umiarkowanych zwolenników Zjednoczonej Prawicy nie mogą do niego przekonać. Po co? No po to, by wyprzedzić nie tylko Małgorzatę Kidawę-Błońską, ale i Władysława Kosiniaka-Kamysza. A potem, jeśli wybory będą rozstrzygać się w drugiej turze, poza głosami całej opozycji szukać też poparcia wahających się na prawicy, kusząc choćby przywróconym magicznie umiarkowaniem, dystansem do partyjnej polityki, przyprawionym - a jakże - delikatną nutą klerykalizmu.

Mam wrażenie, że kampania wyborcza, uwolniona od tematu terminu samych wyborów, może okazać się jeszcze całkiem interesująca. Jestem przekonany, że najkorzystniej byłoby dla nas wszystkich, gdyby strony konfliktu uznały opóźnienie wyborów za kompromis, który owszem nikogo do końca nie zadowala, ale daje nam szanse wyjścia z klinczu. Na tym w końcu rzeczywisty kompromis polega. Owszem PiS nie wykorzystał szansy, jaką dałoby poświęcenie dyskusji w Sejmie choćby paru dni. Taki gest mógłby skłonić Senat do - nazwijmy to - bardziej wytężonej pracy. W interesie Polski jest jednak możliwie płynne doprowadzenie do wyborów w terminie i w sposób, który nie da powodów do zastrzeżeń. Teraz już wszyscy powinniśmy trzymać za to kciuki.

PS. No dobrze, z tym koniakiem to żartowałem...