Zwolennicy teorii o istnieniu płci społeczno-kulturowej jako wyniku opresyjnego działania tradycji i stereotypu muszą wziąć głęboki oddech. Najnowsze wyniki badań University of Exeter i King's College London wskazują, że zmiany w mózgu dziecka, prowadzące potem do zależnego od płci biologicznej zachowania i odmiennej wrażliwości na niektóre choroby przebiegają już we wczesnych etapach życia płodowego. Ooops. Wygląda na to, że proces "nawracania" na bezpłciowość trzeba zacząć jeszcze wcześniej niż wam się wydawało.

Na początek prozaiczne realia. Badania opisane na łamach czasopisma "Genome Research" prowadzono na około 200 zamrożonych próbkach mózgu embrionów i płodów dzieci w wieku od 23 do 184 dni po zapłodnieniu. Próbki znajdowały się w dyspozycji laboratorium Human Developmental Biology Resource (HDBR). Po odpowiednim procesie przygotowania, z każdej z próbek izolowano materiał DNA, który potem poddawano analizie. To na jej podstawie ustalano płeć dziecka i poziom zmian, jakie na tym etapie rozwoju nastąpiły już w jego genomie.

Badania koncentrowały się na zmianach epigenetycznych, czyli takich, które bez mutacji DNA wpływają na ekspresję pewnych genów i w ten sposób prowadzą do różnic w rozwoju mózgu. Do zmian aktywności genów prowadzą na przykład procesy metylacji, czyli przyłączania grup metylowych do poszczególnych zasad azotowych. Wyniki badań Anglików wykazały znaczną liczbę różnic między mózgami chłopców i dziewczynek, odmienności, które można interpretować jako przyczynę zależnych od płci różnic w zachowaniu czy funkcjonowaniu mózgu.

Jak podkreśla pierwszy autor pracy, profesor Jonathan Mill z University of Exeter, okres płodowy jest czasem wyjątkowej plastyczności mózgu, tworzące się wtedy struktury decydują o naszym późniejszym życiu. Istotne zmiany poziomu metylacji dostrzeżono w przypadku około 7 procent badanych genów. Autorzy pracy są przekonani, że mogą one mieć też kluczowe znaczenie w przypadku zależnych od płci zaburzeń mózgu, takich jak autyzm, który u chłopców występuje znacznie częściej.

Nie koniec na tym. Opublikowane w ubiegłym tygodniu wyniki badań norweskich naukowców wskazują na to, że te różnice między chłopcem a dziewczynką pozostają w nas nawet w sytuacji, gdy jesteśmy poddawani intensywnej równościowej resocjalizacji. Skąd taki wniosek? Badacze z Norwegian University of Science and Technology (NTNU) w Trondheim powtórzyli eksperymenty przeprowadzone ponad 10  lat wcześniej w USA, dotyczące kłopotów, jaki kobiety i mężczyźni mają z komunikacją na temat seksu.

Najogólniej chodziło o to, że gesty, które kobiety interpretują jako oznakę przyjaźni, dla mężczyzn oznaczają zainteresowanie seksem. Okazało się, że efekt w Norwegii roku 2014 jest praktycznie identyczny, jak w USA roku 2004. Jeśli zauważyć, że Norwegia uchodzi za kraj szczytowych osiągnięć polityki równościowej, a USA sprzed lat to jednak kraj konserwatywny, wyraźnie widać, że owa mityczna zmiana uwarunkowań społeczno-kulturowych nie zmienia nas ani o jotę.

Piszę o tym przy okazji debat nad słynną już konwencją o przeciwdziałaniu przemocy. Ostatni zaciąg do koalicji, zakrojony na równie wielką skalę i równie moralny, jak budowa katarskiej drużyny szczypiornistów, zmierza do tego, by ów bubel nie tylko prawny, ale przede wszystkim intelektualny dopchnąć kolanem za wszelką cenę. Nie dlatego, że jest w naszym kraju potrzebny, czy choćby nawet nieszkodliwy, ale po to by pani premier mogła się przed zamieszanym w jego promocję establishmentem pochwalić skutecznością.

Nikt tu oczywiście z nikim merytorycznie nie dyskutuje, formułowane przez wiele środowisk w tym Kościół katolicki obawy co do skutków wprowadzenia w życie postanowień konwencji są przykrywane na przemian rechotem szyderców i piskiem "antyprzemocowych" działaczek. A przecież nikt, kto zadał sobie trud przeczytania tych 48 stron druku, nie może mieć złudzeń, że to instrument tylko i wyłącznie ideologiczny. Pełno w nim propagandowego mambo jumbo o potrzebie tworzenia struktur, finansowania komitetów, nadzorowania, sprawdzania, edukowania. I owszem także wykorzeniania tradycji, która jest tej przemocy źródłem.

W tego typu, przewidziane w konwencji, działania łatwo się włączyć, łatwo je z pieniędzy podatników (czy to polskich, czy europejskich) sfinansować i łatwo wykazać, że się coś niezmiernie istotnego robi nawet, jeśli fizycznie nikomu to nie pomoże. Ale takie ideologiczne projekty są najprostsze. Gdyby przyszło się na poważnie zmierzyć z alkoholizmem, bezrobociem, biedą, gdyby trzeba wdrożyć program budowy mieszkań komunalnych, by ofiary przemocy nie musiały mieszkać w tym samym mieszkaniu, co sprawcy, trzeba byłoby się wysilić. A nad tymi sprawami przecież ideolodzy gender srender się nie pochylą, bo to zbyt trudne.

I tak dziad swoje, baba swoje. Jeśli statystyki pokazują, że w polskich domach jest mniej przemocy, niż w innych krajach Europy, to przecież tylko dlatego, że polskie kobiety nie wiedzą, co to przemoc i jej nie zgłaszają. Jeśli się je lepiej uświadomi, wszystko to się zmieni na gorsze. Żeby potem można było walczyć o zmianę na lepsze.

Żeby było jasne, nie bagatelizuję problemu przemocy, nie akceptuję jej – jak każdy normalny człowiek – w żadnej, czy to fizycznej, czy psychicznej postaci. Ale wiązanie jej w przypadku akurat naszego kraju z tradycją i religią to gigantyczne, także intelektualne nadużycie. Nadużycie, które nie tylko ma wpuścić tylnymi drzwiami ideologię „nowego wspaniałego świata”, ale też zaciemnia rzeczywisty obraz tego, czego potrzeba nam, by prawdziwe problemy prowadzące do domowej przemocy, rozwiązywać.