Wawel dojrzewał we mnie parę dni. Moja pierwsza reakcja krzyczała: nie. Nie, bo będzie awantura, bo znowu się zacznie, bo znowu usłyszę wszystkich tych, którzy będą bardzo oburzeni. A nie chcę ich słyszeć. Bo duszę się słuchając, jak wiele mają do powiedzenia ludzie pozbawieni wrażliwości, pozbawieni klasy, pozbawieni przyzwoitości. Tych, których mam na myśli jest stosunkowo mało, ale są głośni, wszędzie ich pełno i mają wielu zwolenników, których zdołali przekonać, że akurat wobec tego Prezydenta Rzeczpospolitej, żadna kultura nie obowiązuje.

Protesty w dowolnej sprawie są przywilejem demokracji, także - a nawet przede wszystkim - wtedy, gdy nie mają szans na cofniecie decyzji i są tylko i wyłącznie demonstracją. Taką demonstracją miały być i protesty w Krakowie. Demonstracją nie wobec Lecha Kaczyńskiego, ale tych, którzy czczą jego pamięć i cierpią z powodu jego śmierci. Demonstracją, przy pomocy której mniejszość (jak to często ostatnio bywa) chce kłuć w oczy większość. Wawel, nie po raz pierwszy w naszej historii, pokazał konflikt, którego żadne okoliczności nie są w stanie załagodzić. I szczerze powiem, chyba dobrze, że pokazał. To boli, ale trwanie w złudnym przekonaniu o nagle odkrytej "jedności" prowadziłoby chyba później do jeszcze poważniejszego rozczarowania. I dlatego właśnie Wawel w końcu we mnie dojrzał.

Tym bardziej, że świadomość konfliktu, który nie minął, nie musi całkiem odbierać nadziei. W końcu do pogrzebu pozostało jeszcze trochę czasu, możemy jeszcze spróbować zrozumieć się nawzajem, możemy spróbować użyć własnego rozumu i wznieść się nieco ponad to, co dzieliło nas do tej pory. To prawda, te mury między nami bardzo szybko teraz rosną. Ale może zamiast czekać i z boku obserwować walkę o to, gdzie ten mur stanie i po której stronie będzie większość, lepiej jeszcze się trochę postarać. Kraj czeka wiele wyzwań, może lepiej, by mury nie wyrosły tak wysoko, że przez pokolenie nie będziemy w stanie ich pokonać. Może warto raz jeszcze ze sobą porozmawiać nawet jeśli ci, którzy cierpią nie chcą już słuchać tych, którzy uważają, że nie trzeba histeryzować. Może nie warto jeszcze zrywać znajomości, przyjaźni.

Co chwilę kolejny "autorytet" mówi nam, że choć jest wstrząśnięty tragedią, to jednak ma już dość polskiej martyrologii. Mówiąc innymi słowami, nie może znieść tego, że naród nie dorósł do swych prawdziwych elit i nie zachowuje się tak, jak elity uczyły go przez ostatnie lata. Ale czy tu i teraz naprawdę musimy się interesować tym, co te elity mają nam do powiedzenia. A może słowa, motywowane jakimś niezwykłym lękiem w obliczu rodzącej się legendy, są tylko doraźnym epizodem. Trzeba o nich pamiętać, nie warto za nie kruszyć kopii i tracić zdrowia. Kto wie, może mamy wciąż szansę odkryć, że więcej nas łączy, niż dzieli. Może będziemy jeszcze w stanie spotkać się w pół drogi i... razem pielgrzymować od najnowszego grobu na Skałce, po najnowszy sarkofag na Wawelu.