Matrioszki z Trumpem i Putinem /AA/ABACA /PAP/Abaca

1. Antytrumpowska ruska „deza” w pakcie z Demokratami, w pakiecie z mainstreamem

Oskarżenie, że kampania Prezydenta Donalda Trumpa z 2016 r. wiązała się z Rosjanami, i że on wciąż stara się to zatuszować, wygląda na klasyczną rosyjską kampanię dezinformacyjną, która ma doprowadzić do upadku jedynego prezydenta od czasu zimnej wojny, który rzeczywiście chce zmierzyć się z Rosją w jakikolwiek znaczący sposób. Czytam i tłumaczę - dla potrzeb mojego cyklu gonzo-gnozo, żarliwego kolażowego reportażu z bieżących wydarzeń - artykuł Joela B. Pollaka. Amerykański dziennikarz jest redaktorem prawicowego portalu Breitbart News. W roku 2016 publicysta został uznany za jednego z najbardziej wpływowych ludzi w mediach. Jest on współautorem książki "Jak wygrał Trump: historia rewolucji od kuchni". Pollak przypomina, dlaczego lewica jest przekonana o rosyjskim pragnieniu wygranej Trumpa. Władimir Putin miał przewidywać, że biznesmen będzie bardziej podatny i giętki. Prezydent Rosji miał to wywnioskować z sygnałów wysyłanych przez Trumpa, który chciał wynegocjować lepsze  relacje na linii Moskwa-Waszyngton. Joel B. Pollak słusznie jednak zauważa, że  Rosjanie mogliby równie dobrze przyjąć zwycięstwo Hillary Clinton, która  przecież swego czasu dała Rosji wszystko, czego ta chciała.  Jako Sekretarz Stanu USA w administracji Baracka Obamy dokonała  po pierwsze fatalnego "resetu". Po drugie poświęciła tarczę antyrakietową w Europie Wschodniej, a po trzecie sprzedała 20% amerykańskich rezerw uranu rosyjskiej firmie ściśle związanej z państwem Putina. W takim razie na czym polega rzekome uwikłanie prezydenta?

Bardziej do przyjęcia jest hipoteza, że Rosja po prostu chce zakłócać politykę amerykańską, jak tylko może, i robiłaby to samo niezależnie od tego, który kandydat wygrałby wybory. Nawet jeśli przyjmiemy roboczo, że Putin preferował kiedyś Trumpa, nie przeszkadza mu to teraz w niczym podejmować próby podważenia pozycji prezydenta, jeśli jest to tylko możliwe.  W kompleksie mediów liberalnych wspierających Demokratów - zdaniem Pollaka- Putin znalazł silną broń, wycelowaną bezpośrednio w przywódcę USA. Nie można było wyobrazić sobie lepszego sposobu na niszczenie przeciwnika. Lewica daje się manipulować wrogowi, z entuzjazmem i całkiem bezmyślnie, zapominając o swoim bałwochwalczym  entuzjazmie wobec Rosji trwającym od prawie stulecia.

Pollak cytuje artykuł Holmana Jenkinsa na łamach sobotniego Wall Street Journal. Jenkins zauważa przytomnie, że Putin odkrył wyjątkową podatność obecnej polityki amerykańskiej na partyjniactwo. Sprawia ono, że polityczni wyznawcy po obu stronach chętnie wierzą w najgorsze rzeczy o swoich przeciwnikach. To w jakimś sensie normalne, że stronnicy po obu stronach partyjnej barykady mogą podzielać spiskowe myślenie, w momencie kiedy zostają zesłani do opozycji. Jednak tylko Demokraci są w stanie zaprząc główny medialny nurt do rozpowszechniania ekstremalnych pseudoteorii jako dyskursu usprawiedliwionego, uznanego za dopuszczalny w debacie. Bez względu na to jak kruche są dowody przeciwko prezydentowo mainstream poczuł krew i ruszył Trumpa tropem - ocenia Jenkins. Zwraca przy okazji uwagę, jak podejrzana jest ta cała antytrumpowska "dokumentacja", jak dęte są oskarżenia, że Rosja ma haki na Trumpa, co w ubiegłym roku przecież wywołało całą falę podejrzeń. Dziennikarz nie wyklucza, że źródłem tych pseudorewelacji mogą być sami Rosjanie. Co więcej, wiele niedawnych przecieków ze źródeł wywiadu, które próbowały powiązać Trumpa z Putinem, było w najlepszym wypadku słabo udokumentowane, a  w niektórych przypadkach po prostu śmiesznie. Informacje, które wyciekły, mogły zostać sfabrykowane, a potem "przełknięte" przez nieświadome źródła amerykańskich służb. Wywiad był gotów w to uwierzyć i co najgorsze podać te wieści dalej.

Zdaniem Pollaka to niemal pewne, że Trump ma rację, iż Rosjanie "śmieją się w nos" Amerykanom. Cały establishment polityczny i medialny jest całkowicie pochłonięty obsesją o rosyjskich wpływach, co do których nie ma konkretnych dowodów. Jest to histeria gorsza niż lata McCarthyzmu, ponieważ w owym czasie amerykańscy komuniści faktycznie próbowali przejąć rząd w Stanach Zjednoczonych w interesie Moskwy. Według Pollaka dzięki "kompleksowi polityczno-medialnemu", składającego z liberalnej prasy i telewizji oraz Demokratów, USA są wystawione na bezprecedensową, skuteczną rosyjską akcję dezinformacyjną, która w końcu rzuci Republikę na kolana. Dziennikarze i Demokraci poklepują się wzajemnie po plecach, zapewniając się wzajemnie, że "działają na rzecz demokracji". Im bardziej w to wierzą - choć robią coś przeciwnego - tym Rosja jest im coraz bardziej wdzięczna.

2. Nie pamięta wół jak Obamą był

Matt Drudge - prawicowy dziennikarz - na swojej witrynie drudgereport.com "wykopał" intrygujący artykuł  ‎z 31‎ ‎grudnia‎ ‎2014. "Tajne kontakty Obamy z Rosją widziane od środka" - czytam sensacyjny tytuł na stronie Bloomberg.com. Sensacyjny zwłaszcza w kontekście obecnej kampanii zarzutów pod adresem Donalda Trumpa o konszachty z Władimirem Putinem. Autor tamtego tekstu sprzed dwóch i pół roku Josh Rogin - amerykański publicysta specjalizujący się w polityce zagranicznej oraz bezpieczeństwie narodowym - twierdził, że USA w tamtym czasie wypracowywały za kulisami nowe relacje z Rosją, werbując do tego samego Henry'ego Kissingera.

Administracja Prezydenta Baracka Obamy przez kilka miesięcy pracowała skrycie nad nawiązaniem nowych stosunków z Rosją, mimo że rosyjski prezydent Władimir Putin wykazywał niewielkie zainteresowanie poprawą relacji z Waszyngtonem lub powstrzymaniem agresji w sąsiedniej Ukrainie. Rada Bezpieczeństwa Narodowego Obamy zakończyła wtedy szeroko zakrojony przegląd polityki USA wobec Rosji, obejmującej kilkadziesiąt spotkań oraz wieści z Departamentu Stanu, Departamentu Obrony i kilku innych agencji. Pod koniec tego momentami kontrowersyjnego procesu Obama podjął decyzję o dalszym poszukiwaniu sposobów współpracy z Rosją w sprawach dwustronnych oraz międzynarodowych, a także zaproponował Putinowi wyjście z twarzą z ukraińskiego impasu.

"Nie wydaje mi się, aby ktokolwiek w tym momencie miał wrażenie, że w obecnym momencie możliwy hurtowy reset w naszym związku, ale możemy sprawdzić, co Rosjanie naprawdę chcą uczynić"- ujawnił wówczas jeden z urzędników administracji. "Naszą strategię przez cały czas można  określić krótko: zobaczmy, co tam mamy i to niezależnie od prawdopodobieństwa sukcesu." Kluczową postacią, której zarzucano podjęcie takich działań, był ówczesny sekretarz stanu John Kerry. Jesienią 2014 r. Kerry zaproponował nawet wyjazd do Moskwy i bezpośrednie spotkanie z Putinem. Rozmowy na temat misji Kerry'ego zostały uwzględnione w harmonogramie, ale ostatecznie odpuszczono sobie ten punkt, bo była minimalna szansa na widoczny postęp. Osobne starania Biały Dom podjął prosząc o pomoc starego przyjaciela Putina. Administracja Obamy wezwała byłego sekretarza stanu Henry'ego Kissingera, aby zatelefonował bezpośrednio do Władimira Putina. Nie wiadomo, czy Kissinger faktycznie zadzwonił. Odmówił on komentarza. Podobnie uczynił Biały Dom.

Kerry był kluczowym człowiekiem w kontaktach z Rosją, ponieważ jego bliski związek z rosyjskim ministrem spraw zagranicznych Siergiejem Ławrowem stanowił ostatni funkcjonalny dyplomatyczny kanał między Waszyngtonem a Moskwą. Obaj nierzadko spotykali się, i to często bez obecności personelu, regularnie rozmawiali też przez telefon. Podczas kilku negocjacji Ławrowem Kerry złożył propozycję Rosji, która utorowała drogę do częściowego zniesienia niektórych najbardziej uciążliwych sankcji gospodarczych. "Jesteśmy gotowi oddzielić kwestie Doniecka i Ługańska od sprawy Krymu" - przyznał  wyższy urzędnik obamowskiej administracji. Tymczasem Kerry zaproponował zwiększenie współpracy USA-Rosja na wielu różnych polach międzynarodowych. Na przykład zaprosił Ławrowa do Rzymu na nieformalne rozmowy dyplomatyczne na temat konfliktu izraelsko-palestyńskiego. Po jednym ze spotkań z Ławrowem w Paryżu Kerry ogłosił, że omówił potencjalną amerykańsko-rosyjską współpracę w Afganistanie, Iranie, Korei Północnej, Syrii i Jemenie. Ale wyraźne ocieplenie relacji zostało zakamuflowane szybkim dementi Ławrowa. Szef rosyjskiej dyplomacji zaprzeczył słowom Kerry'ego, że Rosja zgodziła się wejść w skład koalicji pod wodzą USA walczącej z Państwem Islamskim w Iraku. Kerry wydawał się bardziej entuzjastycznie nastawiony do poprawy więzi z Rosją niż Obama. Prezydent ostro skrytykował rosyjskie działania przemawiając w ONZ. Stwierdził wtedy, że "agresja Rosji w Europie przypomina mu dni, gdy wielkie narody deptały mniejsze w dążeniu do zrealizowania ambicji terytorialnych". Kerry wezwał wówczas Ławrowa, aby ten zignorował  uwagi jego szefa. "Kerry przyznał, że mamy wiele poważnych rzeczy do przedyskutowania, więc nie skupiajmy się na tym, co niefortunne" - tak Ławrow skomentował słowa Obamy w rozmowie z rosyjskimi dziennikarzami. 

Ostrożne zaangażowanie amerykańskiej administracji w relacjach z Moskwą jest logiczne: dlaczego nie szukać równowagi w skomplikowanych i ważnych relacjach dwustronnych? - pytał dwa i pół roku temu Josh Rogin. Publicysta dodawał jednak ważne zastrzeżenie. Wybór działań wypośrodkowanych, strategii pomiędzy pojednaniem a konfrontacją - nie był wciąż wystarczająco wspaniałomyślny, aby zachęcić Rosję do współpracy, a jednocześnie nie był na tyle twardy, aby powstrzymać agresję Władimira Putina w Europie Wschodniej. Swoją polityką Barack Obama ryzykował na obu frontach.

3. Jak polityczny nos nagle się od nas odrywa i przemawia samotnie, sobie a Muzom

Oto dwa obrazy: Trumpa i Obamy. Można je skwitować niezbyt wyszukanym i mało eleganckim, ale trafiającym w sedno polskim powiedzonkiem: "Co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie". Kiedy Donald Trump poszukiwał kontaktów z Rosją Putina, został wprost oskarżany o konszachty z Moskwą. Gdy John Kerry z miną kreta wykopywał sobie wcześniej podziemne korytarze do Kremla, wszystko było w porządku. Oczywiście ówczesną amerykańską administrację spotykała delikatna krytyka, ale raczej nie chodziło o clou sprawy - zbliżenie z reżimem - a jedynie wybór strategii, nie dość twardej, albo nie dość miękkiej. Obama z Kerrym wobec Putina i Ławrowa najwyraźniej sięgali po zgraną kartę, bawiąc się w znaną grę w "złego" i "dobrego" policjanta. Natomiast trzeba tamtej, Demokratycznej ekipie pamiętać jedno, zwłaszcza z naszej polskiej perspektywy: niesławny "reset" opóźnił, a właściwie zatrzymał przynajmniej na kilka dobrych lat, naszą realną integrację z Zachodem. Zastopowanie przez Demokratów programu tarczy antyrakietowej i "posunięcie" się na geopolitycznym polu w Europie  oddało Rosji na dłuższy czas inicjatywę w naszej części kontynentu. Polska stała się przedmiotem groźnych posunięć regionalnego imperium ze Wschodu. Zdobytą władzę w III RP umocnili, na mocy tej zmiany układu sił, zwolennicy Realpolitik, "finlandyzacji" spod partyjnego znaku Platformy Obywatelskiej, PSL a także - co najistotniejsze - ośrodka prezydenckiego pod wodzą szkolonych w Sowietach i w Rosji oficerów WSI za niesławnej kadencji Bronisława Komorowskiego. Jak w czasach przedrozbiorowych w III Rzeczypospolitej buszowały bez przeszkód wywiady sąsiednich i nie tylko ościennych państw. W mojej opinii wciąż w mocy pozostaje też hipoteza, że bez amerykańsko-rosyjskiego resetu nie byłoby Tragedii w Smoleńsku, a także tego, co ją poprzedzało i co po niej nastąpiło. Co wynika z tej diagnozy?

Moim zdaniem nie było gorszego scenariusza dla Polski jak ponowna kadencja amerykańskich Demokratów. Nie byłoby większego nieszczęścia niż wybór na prezydenta USA Hillary Clinton, byłej szefowej dyplomacji Stanów Zjednoczonych, polityka odpowiedzialnego za strategię ugłaskiwania, niesławnego "appeasementu" wobec Moskwy. Z cytowanej przeze mnie analizy zamieszczonej przed dwoma laty na portalu bloomberg.com wynikają bardzo proste wnioski. Po pierwsze Demokratyczna administracja prowadziła wobec Kremla mało wyrafinowaną, a także politycznie cyniczną gierkę. Pozorowała z jednej strony twardy kurs wobec Władimira Putina, a z drugiej strony za wszelką cenę próbowała utrzymywać poprawne, a nawet więcej niż poprawne relacje z Rosją. Nie wahała się przy tym poświęcać interesu swoich najwierniejszych natowskich sojuszników, z Polską za czasów prezydentury Lecha Kaczyńskiego na czele. Z tej perspektywy wybór Donalda Trumpa był dla nas - polskich patriotów- zbawienny. Z przerażeniem śledziłem anytrumpowski ton wielu publikacji, także po prawej, propolskiej stronie Internetu. Nie mogłem się nadziwić naiwności skądinąd wybitnych komentatorów, którzy pomimo przeczytania ze zrozumieniem książek Józefa Mackiewicza, Anatolija Golicyna, Vladimira Volkoffa, Iona Pacepy i innych, którzy tak wnikliwie ukazali metody bolszewickiej a także rosyjskiej, imperialnej dezinformacji, za dobrą monetę przyjmowali fałszywe publikacje o amerykańskich wyborach, rzekomo zhakowanych przez Kreml tylko po to, by w Białym Domu zasiadł ich "agent wpływu" Donald Trump. A przecież to była typowa zwierciadlana sztuczka, zgrany fortel z zamianą miejsc. Niestety nie mogłem swoich intuicji oprzeć na realnych dowodach, bo tylko mój nos był moim politycznym przewodnikiem. Nie mogłem sobie przecież pozwolić na gogolowski żart, powtórzenie fabuły z jego słynnej noweli “Nos". Czy miałem wejść w skórę biednego asesora kolegialnego, który po przebudzeniu spostrzegł, że nie ma nosa, by potem spotkać go wystrojonego w mieście jako radcę stanu? Przecież nie tylko Rosjanie byliby mnie wyśmiali! I słusznie. Czymże jest bowiem własny nos, choćby i polityczny, który miałby się usamodzielnić i przemawiać tu za mnie?

Całe szczęście w sukurs przyszedł mi amerykański publicysta konserwatywny Jeff Nyquist. Przypomnę, że w oparciu o książkę Anatolija  Golicyna "Stare kłamstwa w miejsce nowych" Nyquist postawił absurdalną dla wielu (ale nie dla mnie) hipotezę: to komunistyczni stratedzy rozpoczęli nową prowokację, opartą na rzekomym rozłamie pomiędzy zdominowaną przez komunistów Partią Demokratyczną w USA i komunistami w Rosji. Ten rozłam to tylko odmiana komunistycznej taktyki. Trzeba bowiem pamiętać o szerokiej wcześniejszej zdradzieckiej współpracy amerykańskiej lewicy z Rosją i blokiem komunistycznym. Zdaniem Nyquista  mamy do czynienia z kamuflażem, mającym ukryć rosyjskie afiliacje krytyków Donalda Trumpa. Nie zostaną one zbadane przez media pełne komunistycznych agentów. Głoszenie wszem i wobec, że Trump to rosyjska marionetka, ma na celu odwrócenie uwagi od faktu, że to właśnie ci oskarżani osłabiają od wielu lat Rosję i komunistyczną sprawę. Trump to bowiem człowiek, który obiecał odwrót od amerykańskiej samonegacji narodowej, która była podstawą programową Partii Demokratycznej i hasłem republikańskiego establishmentu. Przypomnę jeszcze bardzo użyteczne Golicynowskie terminy użyte przez Nyquista w zupełnie nowej, politycznej, amerykańskiej konfiguracji. Autor przytacza podstawowe pojęcia sowieckiej strategii agenturalno-propagandowej: Proniknovenniye (Penetracja), Provokatsiya (Prowokacja), Fabrikatsiya (Fabrykacja), Diversiya (Dywersja), agent po vliyaniyu / agent vliyaniye (agent wpływu), Dezinformatsiya (Dezinformacja ) oraz Kombinatsiya (Kombinacja). Następnie analityk podkłada pod te pojęcia gotowe elementy wyciągnięte z obecnej polityki: Barack Obama (Penetracja), Aleppo, Syria (Prowokacja), Donald Trump / rosyjska marionetka (Fabrykacja), rosyjscy hakerzy (Dywersja), Hillary Clinton (agent wpływu), CNN / New York Times / Washington Post i inni (Dezinformacja), zamierzony wynik wyborów prezydenckich w 2016 roku (Kombinacja). Przedstawione w dwóch początkowych rozdziałach analizy z portali breitbart.com oraz bloomberg.com rzucają nowe światło na tę kwestię.

4. Donald Trump jako nowy polityczny „katechon”

Jeśli to nie Trump jest zagrożeniem dla Polski, bo za dezinformację uważam jego sojusz z Putinem, to jaką pozytywną rolę, jaką szansę dla nas - patriotycznych, prawicowych, konserwatywnych Polaków- widzę w nowej amerykańskiej administracji? Jakie życzenia można by kierować, oby nie pobożne, wobec nowego rezydenta Białego Domu? Trump nie jest i nie będzie przyjacielem Putina ponieważ ... jest do niego podobny. W tym sensie, że na zewnątrz ukazuję tę samą twarz: przeciwnika lewicowych mrzonek, politpoprawności, liberalnych zasad, które często maskują tendencje totalitarne. W związku z tym jego elektorat jest utożsamiany z wszelkiej maści prawicowymi kontestatorami pseudoładu fundowanego nam przez elity globalistyczne. Stąd otwarta i bardziej lub mniej skrywana sympatia do zwolenników Brexitu w Wielkiej Brytanii, wyborców Marine LePen we Francji, czy też różnych ruchów nacjonalistycznych na naszym kontynencie. Przypomnijmy też, że w USA Donalda Trumpa bardzo mocno wsparło środowisko alternatywnej prawicy "alt-right". Nic dziwnego, że to te same grupy, które powszechnie są określane mianem putinowskiej prawicowej międzynarodówki. Ten nowy internacjonalistyczny ruch można nazwać nowym Kominternem, tym razem o przeciwnym znaku.

To nakładanie się na siebie obu polityczno-kulturowych zbiorów może być dla nas wybawieniem. Dojście do władzy Donalda Trumpa jest bowiem niezwykle groźne dla reżimu Władimira Putina. Jeśli do tej pory mógł on uchodzić za "zbawcę", "katechona", obrońcę "tradycyjnej", "chrześcijańskiej" cywilizacji przed zakusami nowych zachodnich "komunistów kulturowych", "trockistów" przebranych w piórka liberałów, dążących do zniwelowania łacińskiego dorobku, wyrugowania religii Chrystusa, zaprowadzenia nihilistycznego, globalnego zamordyzmu politycznych gnostyków, to wraz z wygraną Trumpa rezydent na Kremlu utracił swój monopol, i -daj Panie Boże- straci on światowy "rząd dusz".

Tak więc do priorytetów patriotycznej, konserwatywnej polskiej elity politycznej byłoby wzmacnianie relacji z USA pod rządami obecnej administracji, stworzenie jak najsilniejszego lobby, które stale i konsekwentnie przeciwdziałałoby jakimkolwiek próbom odbudowy relacji amerykańsko-rosyjskich, a także praca nad stworzeniem konserwatywnej globalnej sieci pod wodzą Donalda Trumpa, tak by pojawiła się alternatywa wobec dezinformacyjnej strategii Moskwy z użyciem prawicy na świecie. Plan wydaje się absurdalnie ambitny, ale jest to program maksimum dla naszej prawicy. Jego wadą jest oczywiście słaba pozycja wyjściowa oraz cała lista barier i wrogów tak wewnętrznych jak zewnętrznych. Natomiast niewątpliwą zaletą jest uniwersalizacja programu naszego konserwatyzmu, przeniesienie go z poziomu partykularnych krajowych i doraźnych interesów na plan globalnej walki, w której Polska zajmuje jedną z ważnych pozycji, stając na europejskim froncie pod chrześcijańskim sztandarem  w tej decydującej rozgrywce. Jeśli Donald Trump zrozumie swoją misję, uzna własną szansę i podejmie prawdziwe przywództwo, będzie miał do pokonania przede wszystkim swoich wewnętrznych wrogów - liberalny Demokratyczny i Republikański establishment polityczny, gospodarczy i kulturowy, w tym medialny, ale nie tylko. Jednocześnie z prowadzeniem tej wewnątrzamerykańskiej wojny domowej przywódca USA musi pokonać swego potężnego, choć wciąż na szczęście rozproszonego eurazjatyckiego wroga.

W skład tej kontynentalnej koalicji stoją przeciwnicy bliskich relacji transatlantyckich, zwolennicy integracji chińsko-rosyjsko-europejskiej. To bardzo zróżnicowana grupa: od politycznych planistów oraz gospodarczych wizjonerów po kulturowych i cywilizacyjnych marzycieli. W pierwszym zbiorze planistów geopolityki są spadkobiercy sowiecko-lewicowej wizji Wspólnego Europejskiego Domu, idei komunistyczno-kapitalistycznej konwergencji, zlania się w jedno Związku Sowieckiego (Wspólnoty Niepodległych Państw) oraz Unii Europejskiej (sfederalizowanej w jeden polityczno-gospodarczo-finansowy twór). Znakomicie opisał to Władimir Bukowski w książce "Unia Sowiecka czy Związek Europejski". W drugim zbiorze wizjonerów gospodarczych są kontynuatorzy projektów mostów infrastrukturalnych, Jedwabnych Szlaków, eurazjatyckiej unii celnej, począwszy od strategów z Pekinu, a skończywszy na opracowaniach amerykańskiego działacza światowego Lyndona LaRouche’a. Trzecią grupą, którą chciałby się tu szerzej zająć, rozwijając temat w moim gonzo-gnozo, jest światowa elita konserwatywna, a raczej jej specyficzna odmiana, do tej pory wciąż wiązana z rosyjską dezinformacją. To wielu prawicowych myślicieli i publicystów, tworzących swego rodzaju podziemny nurt kulturowy.  

5. Alternatywna prawica? Prawica jako alternatywa

Sięgam po kolejny demaskatorski artykuł Jeffa Nyquista pod intrygującym tytułem “Prawe skrzydło bolszewizmu". Fraza ta w "naszej" tradycji kojarzy się ze słynnym w PRL-u “odchyleniem prawicowo-nacjonalistycznym", o które oskarżani byli przez samych Sowietów tacy komunistyczni zdrajcy jak Władysław Gomułka "Wiesław". Oczywiście to sformułowanie oznaczało coś odmiennego, było traktowane przez bolszewików jako "narodowa" herezja w łonie komunizmu. Piszę ten epitet w cudzysłowie, bo "naród" był dla prawdziwego komunisty oczywiście czystą abstrakcją. Liczył się wyłącznie "internacjonalizm", który był zaprzeczeniem "nacjonalizmu", a prawdziwą ojczyzną dla autentycznego komucha był rzecz jasna Związek Sowiecki. Czasy się zmieniły, pojęcia nabrały innej aury semantycznej, ale ich duch pozostał, jako trwała podstawa, pokryty patyną, a czasem rdzą, rdzeń ideologii, futurystyczny trzpień. Popatrzmy pod tym kątem na spadkobierców bolszewizmu, członków prawicowej sekty.   

W eseju sprzed sześciu lat Jeff Nyquist omawia artykuł, który w tym czasie pojawił się na internetowej stronie tzw. alt-right. To alternatywna amerykańska prawica, która zbuntowała się przeciwko dotychczasowej konserwatywnej elicie w USA oraz politycznemu środowisku Republikanów. AlternativeRight.com w omawianym tekście rozpływała się w pochwałach na temat pracy francuskiego myśliciela Guillaume'a  Faye. Nyquist zaintrygowany apokaliptyczną ideologią Faye, kupił i przeczytał jego książkę, zatytułowaną "Archeofuturyzm: europejskie wizje epoki po katastrofie", wydanej w latach dziewięćdziesiątych XX wieku. Książka propaguje utworzenie nowego imperium eurazjatyckiego, w którym kraje Europy są ledwie prowincjami, a nowa narodowość zostaje zdefiniowana jako "biały Europejczyk". W 2005 r. Faye doprecyzował swoją koncepcję na spotkaniu z rosyjskimi działaczami z Partii Ludowo-Nacjonalistycznej: "Uważam, że to Rosja musi być centrum wielkiej białej konfederacji. Przyświeca mi ten sam cel, co waszej organizacji."  Faye sprzeciwia się "etnicznemu masochizmowi" rządzącej ideologii liberalnej, która - jak twierdzi- jeszcze się wyostrza z powodu hedonistycznego indywidualizmu. Faye wini ów indywidualizm za "wyzwalanie tendencji przeciwnych naturze", takich jak "rozwody dokonywane w sposób automatyczny", "odrzucanie modelu gospodyni domowej", "gloryfikację homoseksualizmu", "kryzys demograficzny wywoływany antynatalizmem". Faye przewiduje katastrofę, chociaż nie określa, na czym dokładnie miałaby ona polegać. Nowoczesność ma wady, nie sprawdza się, ponieważ "opiera się na nierealnym spojrzeniu na ludzką naturę i błędnej antropologii". Faye, najwyraźniej wierzący w globalne ocieplenie i różne zagrożenia środowiskowe, podkreśla niezgodność pomiędzy afro-azjatyckimi muzułmanami a Europejczykami. Uważa, że zbliża się społeczna eksplozja, połączona z ciężkimi czasami w gospodarce. Liberalizm umarł, diagnozuje Faye, a oświeceniowy racjonalizm nie ma żadnej przyszłości. "Świat po katastrofie będzie musiał zreorganizować więzi społeczne zgodnie z archaicznymi zasadami". Na czym będzie polegać ta reorganizacja? Powróci władza autorytetu, siła rodziny i "podporządkowanie praw obowiązkom". Faye wymiennie wspomina o możliwościach struktur wspólnotowych, "władzy hierarchii" oraz "o wyższości karania nad zapobieganiem", a także "o rehabilitacji zasady arystokratycznej ". Dusza europejska, jak twierdzi francuski myśliciel, pożąda przyszłości, pragnie planu. Ten plan pociąga za sobą obalenie liberalnego porządku. Z jakiego powodu? "Ponieważ egalitarny i humanitarny sposób myślenia współczesnego człowieka nie pozwala mu zarządzać rewolucyjnymi możliwościami inżynierii genetycznej", którą Faye hołubi. Zbliżamy się do dnia, w którym nauka będzie w stanie stworzyć superludzi i podludzi. Musimy zaakceptować te nowe stworzenia, sugeruje Faye. Trzeba nam  pozbyć się "pseudoetycznych przeszkód stojących na drodze pozytywnej eugeniki oraz inżynierii genetycznej, dążącej do stworzenia zmodyfikowanych ludzi." Zdaniem Nyquista Faye igra z takimi tematami, jak dziecko bawi się zapałkami. Jest podżegaczem, podkładającym ogień pod światem wykreowanym przez Pana Boga, aby ustąpił on człowiekowi. Nie mając rzeczywistego rozumienia historii, mimo wszystko rozpoznaje nowoczesność jako niezrównoważony chaos, i za  nieunikniony przyjmuje odwrót do starych form (ale z nowymi technologiami). Nie mając wyczucia, co jest dobre a co złe, uznaje jednak, że dawne formy moralnego autorytetu muszą zostać przywrócone. "Archeofuturyzm - pisze - jest koncepcją ładu, pojęciem, które niepokoi współczesne umysły, ukształtowane przez złudną indywidualistyczną etykę emancypacji i odrzucenie dyscypliny. Ten model doprowadził do oszustwa "sztuki współczesnej" oraz do spustoszenia w systemach oświatowych i społeczno-ekonomicznych. Faye jest rewolucjonistą. Jest zwolennikiem Marksa o tyle, o ile Marks był anty-burżuazyjny, ale zdaje sobie sprawę, że marksizm jest utopią. W związku z tym należy uczynić z niego patchwork razem z innymi ideologiami anty-burżuazyjnymi. I w ten sposób pojawia się nowa forma krytycznej teorii. Faye sprzeciwia się "słabemu duchowi humanitaryzmu", lipnej etyce, która podnosi "ludzką godność" do rangi śmiesznego dogmatu. Nie wspominając o hipokryzji wielu osób o dobrych intencjach, którzy "wczoraj zapominali o potępieniu komunistycznych zbrodni, a dziś nie mają nic do powiedzenia w sprawie embarga na Irak (rok 1998) oraz na Kubę nałożonego przez amerykańskie mocarstwo a także o ucisku Palestyńczyków. A co Faye ma do powiedzenia na temat religii? Ano, że wszyscy zgadzają się z tym, iż nowoczesność odpowiada za proces odzierania z duchowości i niszczenia transcendentalnych wartości. Według Faye: "Chybiona próba ustanowienia religii świeckich, pustka i rozczarowanie wywołane przez cywilizację, która jest legitymizowana przez kult pieniądza, oraz autodestrukcja chrześcijaństwa" spowodowała sytuację nie do zniesienia. "Jeśli nie będziemy ostrożni", ostrzega Faye, "Islam stanie się religią przyszłości". Jest to niebezpieczne, ponieważ triumfalny islam zniszczyłby "kreatywność i innowacyjność europejskiej duszy". Filozof ubolewa, że "makiaweliczne plany niektórych amerykańskich strategów spowodowały islamską penetrację Europy i umocnienie religii Mahometa na naszym kontynencie, tak by doprowadzić Europejczyków do paraliżu". Co Faye proponuje jako religijną alternatywę dla islamu? "Odpowiedź archeofuturystyczna może wyglądać następująco"-  wyjaśnia Faye- "neo-średniowieczne, quasipoliteistyczne, pełne przesądów i rozpaczy chrześcijaństwo dla mas, oraz pogański agnostycyzm  jako religia filozofów, dla elit. Świecką religię "politycznej poprawności" uważa Faye za etnicznie nieszczerą, opartą na "intelektualnym snobizmie i tchórzostwie społecznym". Nazywa to elegancką, miękką i mieszczańską formą stalinizmu. "Poprawność polityczna nie jest kwestią ideologiczną" - twierdzi Faye - ale sprawą społecznej akceptacji". Francuski filozof uważa jednak, że sprzeciw wobec politycznej poprawności jest również politycznie poprawny. Jego zdaniem rebelia została zneutralizowana "przez pozorowany bunt". Właściwie za maską politycznej niepoprawności ukrywa się polityczna poprawność. Jeśli chodzi o wolność słowa, to zamiast jawnej cenzury mamy media, które dokonują dywersji, koncentrując się na problemach ubocznych oraz rozrywce. Karierowicz w mediach pragnie bezpieczeństwa i wie, jak zdobyć widownię poprzez ciekawostki. "To, z czym mamy do czynienia"- pisze Faye - "to nie jest zwykła brutalizacja widowni poprzez coraz bardziej wyrafinowane środki masowego przekazu, to nie jest pobudzanie poprzez spektakl jako audiowizualny prozac, a raczej jest to ciągłe ukrywanie podstawowych problemów politycznych." Faye odnosi się do konsultacji i negocjacji jako "nędzy współczesnej demokracji". Mówi obrazowo, że "Konstantynopol jest oblężony, a my debatujemy nad płcią aniołów". Choć nie bezpośrednio, ale wydaje się sugerować, że dawny rasizm i bigoteria wcale nie były złe, że system klasowy nie był zupełnie opresyjny, że męska dominacja jest imperatywem biologicznym. Stare metody i instytucje powracają - twierdzi Faye- czy tego chcemy, czy nie. W książce nie ma nic antysemickiego. Nie ma też nic jawnie rasistowskiego, choć jest ona rasistowska. Argumentacja Faye odnosi się rodzimych europejskich zasobów. Filozof ostrzega, że pewnego dnia trzeba będzie przeciwstawić się liberalizmowi, egalitaryzmowi i islamowi. Są to - według niego - siły niszczące cywilizację europejską. Największą winą obarcza liberalną ekonomię i hedonistyczny indywidualizm. Panuje tu permisywizm wynikający z modelu rynkowego, a to on najbardziej podważa struktury cywilizacji oparte na zasadzie autorytetu. Kiedy starożytne pojęcie porządku arystokratycznego zostało usunięte, aby ustąpić burżuazyjnej władzy gospodarczej i plutokracji, władza musiała ustąpić, a przypływ chaosu stał się nieunikniony. Jeśli chodzi o "konserwatywnych" polityków i prawicowe rządy Faye ocenia, że "zawsze były miękkie. Prawica obawia się konfrontacji i nie ma odwagi wdrażać pomysłów i programów, na podstawie których doszła do władzy. Rząd prawicowy wolałby raczej unikać niezadowolenia tych, którzy głosowali przeciwko niemu, a nie zadowolić swoich wyborców. Zwycięstwo tego, co jest dobre dla lewicy jest radością prawicy "- zauważa z przekąsem. Dlatego też demokracja zmierza do porażki. Konieczne jest pojawienie się nowej arystokracji. Wszystko już zupełnie zgniło. Wielokulturowość, jak paradoksalnie pisze Faye, oznacza jedynie wielorasowy rasizm. Dopiero w multikulturalizmie wszyscy naprawdę będą nienawidzić wszystkich innych. Tylko Amerykanie nadal mają wyobraźnię i epicką wizję. "Kulturalnie, politycznie i geopolitycznie Amerykanie są silni, ponieważ to Europejczycy są słabi, nieobecni, sztywni. Brakuje nam dynamizmu i woli. Przestańmy jęczeć!" - apeluje Francuz. I diagnozuje, że "to   Ameryka w sposób naturalny zajmujące przestrzeń, którą my opuściliśmy ". To prowadzi Faye do szokującego wniosku. Zachód to Amerykańska Republika Imperialna skazana jest na upadek, który został wszczepiony w Amerykę jak wirus. Ta dekadencja Ameryki została "zaprogramowana już w pierwszym ćwierćwieczu XX wieku." Teraz pora na Wschód, na pojawienie się tego, co Faye nazywa "Eurosyberią". Według Faye, Francja nie powinna już być nazywana Francją. To przecież nie jest jej prawdziwa nazwa. Francja powinna przywrócić dawną nomenklaturę z czasów Cesarstwa Rzymskiego, a następnie stać się Eurosyberyjską prowincją - Galią. Aby powstało nasze własne imperium, twierdzi Faye, musi pojawić się drapieżnik, który będzie "sprawcą i strażnikiem historycznej katastrofy". Tym drapieżnikiem będzie Rosja. Łupem będą burżuazyjne stany Europy. "W historii ludzkości", przewiduje Faye, "utworzenie kompleksu Eurosyberyjskiego będzie większą rewolucją niż powstanie Związku Sowieckiego, a nawet Stanów Zjednoczonych". Futurolog przyznaje, że powody uzasadniające powstanie tego  imperium są mało istotne. Jego zdaniem pojawienie się Wielkiej Europy jest koniecznością. Narody Europy  określa jako "nieuporządkowaną grupę". Faye określa swój nowy projekt imperialny, z Rosją w charakterze rdzenia jako "Lewiatana i Behemotha złączonego w jedno". Następnie pisze: "Od portu Brest do Port Arthur, od lodowych wysp Arktyki do zwycięskiego słońca Krety, od stepów do fiordów, setki narodów wolnych i zjednoczonych, przegrupowanych by stworzyć Imperium". Faye jest tu w całej pełni spadkobiercą idei lansowanej przez sowieckiego dyktatora Michaiła Gorbaczowa. - bardzo słusznie komentuje Jeff Nyquist.  Książka Faye została wydana w 2010 roku przez Arktos Media Ltd.. Arktos po grecku znaczy niedźwiedź. To - jak podkreśla Nyquuist - ten sam niedźwiedź, który symbolizuje partię rządzącą w Rosji. Symbol ów jest także obecny w nazwie rosyjskiego wydawnictwa ARKTOGAIA. Strona internetowa arcto.ru łączy elementy bolszewickiej i nacjonalistycznej terminologii. Jej główną postacią jest rosyjski "filozof" geopolityczny Aleksander Dugin. Zdaniem Nyquista można go w jakiś sposób ideologicznie powiązać z projektem Faye, bo Rosjanin także głosi ustanowienie imperium eurazjatyckiego. Nyquist w tekście z 2011 roku zadaje pytanie, czy francuski filozof jest instrumentem rosyjskiej strategii geopolitycznej. 

Jak można zauważyć historia, którą tu opisuję jest dosyć piętrowa. Korzystam z omówienia książki francuskiego myśliciela Guillaume’a Faye "Archeofuturyzm" dokonanej przez amerykańskiego politologa Jeffa Nyquista. Do "Archeofuturyzmu" będę jeszcze powracał, bo od niedawna dysponuję PDF-em z angielską wersją tej oryginalnej i mocno szokującej książki. Wybrałem ją dla zilustrowania tez, które postawiłem w poprzednich rozdziałach. Idee, które składają się na pewne odłamy i odnogi dzisiejszego nowego konserwatyzmu mogą wydać się potworne. Wyciągam je z przepastnych głębin Internetu, niby jakieś stwory z Rowu Mariańskiego. A jednak, jak przypuszczam, to jest właśnie melodia przyszłości. Widać to po tektonicznych ruchach politycznych na całym świecie. Wygrana Trumpa w wyborach prezydenckich w Stanach Zjednoczonych, relatywny sukces Marine Le Pen we francuskiej elekcji, a także Brexit są tego najbardziej oczywistymi symptomami. Za tymi wszystkimi jawnymi zjawiskami, kryją się ruchy zagadkowych elektoratów, takich jak chociażby prorosyjska francuska konserwatywna prawica, czy alt-right w Stanach Zjednoczonych. Na horyzoncie pojawiają się enigmatyczne monstra, które są nerwowo przeganiane przez liberalny mainstream. Jednak te stwory, wytwory nowych czasów, konsekwentnie powracają. Spychane w polityczną, społeczną i kulturową podświadomość, wyskakują z wielką mocą, jak diabły na sprężynie z urny wyborczej, jak z geopolitycznego pudełka. Nie można udawać dłużej, że ich nie ma. Oświeceniowy racjonalizm nie jest już odpowiednim na ten czas narzędziem. W moim cyklu gonzo-gnozo, biorę się z tym nowym fenomenem za umięśnione bary, za wielkie rogi. Stawiam tezę, że te ruchy trzeba ucywilizować, a mam na uwadze zachodnią cywilizację, a nie tę eurazjatycką antykulturę, która czyha na nas ze Wschodu, wysuwając macki coraz dalej i wsuwając je coraz głębiej. Kończąc ten odcinek gonzo-gnozo - mojego żarliwego kolażowego reportażu z bieżących wydarzeń - pozwolę sobie na osobistą uwagę. Nie wierzę w lewicowy liberalizm Zachodu, ale też nie wyznaję prawicowego putinizmu ex Oriente. Poszukuję własnej drogi. Trudnej i wyboistej. TRADYCYJNIE.