Miałem chyba siedemnaście lat. Byłem w ogólniaku. W rogu zadymionej toalety stał chłopak z gitarą i patrząc w ziemię śpiewał coś o niebieskim prochowcu. Podrapane cyrklem ściany słuchały go w akustycznym skupieniu. Ja również, jak zaczarowany. Tak po raz pierwszy zakochałem się w pieśniach Leonarda Cohena – gdzieś między zlewem a pisuarem. Dla mnie jego poezja zawsze pachnieć będzie dymem z papierosów i ludzkim ciałem.

Od tamtego pamiętnego poranka, mierzę życie w Cohenach - to jednostka, która ogarnia najmocniejsze emocje. Jedni określają w niej depresję, inni różne stany uniesienia. Cohen unosił nas wszystkich, aż do swojej osiemdziesiątej drugiej wiosny. Na skrzydłach poezji i w dębowej barwie głosu wychował całe pokolenia. Dziś czujemy się osieroceni - jakby odszedł ojciec. A ja powtarzając myślach słowo "wdzięczność", przypominam sobie to szaleństwo, które zawładnęło mną kiedyś.

Gitara i język

Zgrywane na kaseciaku piosenki Cohena stały się ścieżką dźwiękową mojego życia. Pamiętam nocną podróż do Ostrawy, by kupić gitarę (wówczas nie było w Polsce przyzwoitych instrumentów), i noc na tamtejszym dworcu, gdy broniłem futerału przed atakami jakiś żuli. Cohen napisałby o tym piosenkę, myślałem, tłumacząc później jego bajeczne teksty na ojczystą mowę. Nie zauważyłem nawet matury - w głowie, zamiast całek i Mickiewiczów, miałem wykuty na pamięć podręcznik kanadyjskiego wieszcza. Egzamin dojrzałości był złem koniecznym, przerwą w słuchaniu genialnych, monotonnych zwrotek.

Nikt nie wpłynął bardziej na rozwój mojej znajomości angielskiego niż on. Żadni Beatlesi czy Led Zeppelini. Spisując fonetycznie teksty Cohena (nie mieliśmy dostępu do płyt), często nie mogłem zrozumieć jakiegoś słowa. W ruch szły słowniki. W ten sposób zanim trafiłem na właściwe, poznawałem pięć innych, pokrewnych. Możecie sobie wyobrazić, w jakim logarytmicznym tempie poznaje się wówczas język. Zeszyty zapisane Cohenami woziłem potem ze sobą na studia. Przydały się, gdy zamiast egzaminu z literatury zdawaliśmy stan wojenny.

Wykłady z życia

Znowu z pomocą przyszedł Leonard Cohen. Gdy za oknami w śniegu figlowali zomowcy, ja wczytywałem się w jego myśli. Piosenki Cohena, odtwarzane na starym grundingu, skutecznie zagłuszały generała, dobijającego w telewizji młodzieńcze nadzieje. My emigrowaliśmy do wewnątrz, gdzie panowała wieczna zieleń i gdzie nie docierały gąsienice czołgów. To była święta przestrzeń. Spotykaliśmy się z przyjaciółmi i z Cohenem. On opowiadał o miłości w nowojorskim hotelu, o pożegnaniu z Marianne i śpiewał Alleluja. A my zmartwychwstawaliśmy za każdym razem, gdy jego wisielczy głos nauczał o zabijaniu, miłości i seksie. Cohen karmił nas światem w pigułce, gdy za oknami szalał niezrozumiały kosmos. Był nauczycielem.

Jak się uczyć?

Nie byłem dobrym studentem. Za bardzo pociągała mnie muzyka i tacy ludzie jak Cohen czy Dylan. Przez cztery lata studiów zjeździłem z kapelą chyba wszystkie kluby i małe sale koncertowe. Graliśmy amerykańskiego i brytyjskiego folka - krakowska anglistyka traktowała nas trochę z przymrużeniem oka, jak maskotkę. Studiowaliśmy, gdy było to konieczne, większość czasu graliśmy pełną piersią. Pamiętam, jak jeszcze w stanie wojennym, musiałem zadbać o pozwolenie, żeby wystąpić publicznie - to było wówczas zakazane. Koncert zorganizowaliśmy na wydziale, dla naszych kolegów i koleżanek - dla studentów. Zgodzić się musiał na niego nasz dziekan. Biorąc pod uwagę jakie były to czasy, spodziewałem się najgorszego. Tymczasem za biurkiem w gabinecie, powitał mnie miły pan. Uścisnął mi dłoń i powiedział - grajcie! To, że osobiście poznałem profesora Jana Błońskiego - również zawdzięczam Cohenowi.

Zawdzięczam mu coś jeszcze. Pewnego słonecznego dnia w Krakowie spotkałem dziewczynę. Po drugim wypalonym papierosie, spytała: czy znam Leonarda Cohena? Powiedziałem jej, że śpiewam chyba trzydzieści jego pieśni. Potem zagrałem jedną. Dużo by można pisać o chłopaku i dziewczynie, którzy później przeżyli wspólnie życie. Gdy patrzę na naszych dorosłych synów, też myślę o Cohenie.

Przemijamy

Niedawno, siedząc przy komputerze, dostałem maila z Krakowa. Mój stary znajomy, pracujący w tamtejszym radiu, przysłał mi link do materiału, który jakimś cudem wygrzebał z archiwum. To było nagranie naszego ostatniego koncertu, który zagraliśmy na kilka dni przed moim wyjazdem z kraju. Jak się później okazało, na stałe. Zawsze żegnaliśmy się z publicznością tą sama piosenką Cohena: "Passing Through". Opowiada o przemijaniu. Gdy kończy się w moim życiu jakiś ważny rozdział, w głowie słyszę te słowa i zawsze mają one moc hekatomby. Taki chyba był Leonard Cohen. Wiedział kiedy zacząć i kiedy skończyć. Wybrał prostotę nad intelektualnym bełkotem. Tak leczył serca, znieczulając pacjentów swym niezapomnianym głosem.