​On zmartwychwstaje za każdym razem, gdy ręka sięga po słoik. Stoją na drewnianych półkach, mają różnokolorowe denka - zmartwychwstanie o smaku pomidorowym, zabielane żurkiem z kiełbasą, lepkie od kremu z dyni. Z naklejką po polsku i ukraińsku. U wylotu mostu na Wiśle, na tyłach starego baraku urządzono najpiękniejszy grób Pański jaki kiedykolwiek widziałem - a widziałem ich w Krakowie sporo. "Zupa dla Ukrainy" - ktoś napisał na kawałku tektury. Ten sam napis wita gości cyrylicą z łuszczącej się tynkiem ściany. Nie czuć kadzidła, nie słychać Alleluja, wszędzie porozrzucane stare palety. Ale serce skacze do gardła, gdy wychodzące z torbami kobiety mówią - djakuju.

Golgota rozgrywa się tysiące kilometrów dalej na wschód. Zwiastuje swą obecność w alarmach przeciwlotniczych, osiąga apogeum w ruinach Mariupola. On co roku powtarza - ojcze dopełniło się - a oni, opuszczeni, odmawiają katom ukrzyżowania. Obrońcy miasta dostali ultimatum: albo się poddadzą, albo zginą. W te święta wielkanocne Kraków wygląda inaczej. Ludzie jakby ukradkiem przemykają się z koszyczkami do święcenia. Wstyd czynić tradycji zadość tydzień przed Ukraińcami. Trochę niezręcznie wyprzedzać ich zmartwychwstanie. Oni jeszcze nie świętują, nie myją okien, nie pieką baranków, nie zamiatają podwórek. Zaczynają dzień od wysłuchania najnowszych informacji z kraju.

Oksana, Mila i Tania - pierwsza jest ze Lwowa, dwie pozostałe to córka z matką. Pochodzą z Chmielnickiego. Niespodziewanie stały się częścią naszego życia. Nie planowały tego. Są rezolutne i bardzo do nas podobne. Uciekły przed wojną, jakby chciały oszukać przeznaczenie. Wierzę, że im się uda. Szukają jakiegoś zaczepienia, chcą pomagać innym a przy okazji przetrwać najgorsze. Oksana jest psychiatrą z wieloletnim stażem. Mila, psychoanalitykiem. Tylko Tania nie wychodzi ze swojej strefy ochronnej. Rzadko się odzywa. Nie mówi po polsku, choć sporo rozumie. Staje co rano na Wzgórzu Czaszki. Tam, w imieniu całej trójki całuje przybite do krzyża nogi Chrystusa i poszarpane wojną skrzydła Ukrainy.

Chodzę po Krakowie. Z łatwością rozpoznaję Ukraińców. Siadają na krawędziach krzeseł w kawiarniach. Proszą o hasło do wi-fi i zawieszają się jak komputer, trzymając w dłoniach komórki. Potem milczą i patrzą przed siebie. Jest taki piękny obraz namalowany przez Gierymskiego - chłop z babą siedzą przed chałupą. Oboje bosy. On pyka fajeczkę, ona wpatruje się w nieskończoność - ma twarz zrytą jakąś niewykrzyczaną tragedią. Przed nimi leży pies. Obok, oparta o bieloną wapnem ścianę stoi trumna dziecka. Tak wyglądają krakowscy Ukraińcy. Zamiast fajki, nerwowo odpalają papierosa od papierosa. Zamiast trumny, widzą pęczniejące cmentarze w miastach, z których zniknęli Rosjanie.  

Ponoć na plantach pobito Rosjanina mówiącego po ukraińsku lub Ukraińca po rosyjsku - tego nie wiem. Poszło o wojnę, a o cóż innego? Gościnność zaczyna mieć krótki lont. A może to zupełny przypadek? Chcę tak myśleć. Wolę tak myśleć. Choć słyszałem też komentarze, że przyjeżdżają do nas nowymi furami i przesiadują w restauracjach. W kawiarni, która znajduje się w oficynie naszego domu, dwie kobiety piją Prosecco. Mówią po rosyjsku, są z Ukrainy. Wychylają kieliszki z namaszczeniem, jakby to było mszalne wino. Na przemian, milczą i rozmawiają. Nawet, gdy alkohol zaczyna działać, na ich twarzach pojawia się nieobecność, jak na tamtym obrazie Gierymskiego.

Oksana mówi o antywojennych demonstracjach na Rynku z udziałem rosyjskich performerów. Wycinają z flag kolor czerwony. Wystarczy tej krwi! - krzyczą. Robią dużo hałasu i chcą być widoczni. Są jak młodzi Niemcy, którzy po II wojnie światowej zmieniali pieluchy w izraelskich domach spokojnej starości. Tak rewanżowali się Żydom za Holokaust ojców. Takiej masowe refleksji nie ma w kraju Putina. Szczerze mówiąc, wątpię, czy kiedykolwiek się pojawi. Zwolennicy tej wojny nie będą godni umyć Ukraińcom nóg, ani w biblijny, ani w ten dosłowny sposób. Na zawsze pozostaną łotrem powieszonym na krzyżu u boku Zbawiciela, któremu przed śmiercią nie odpuszczono grzechów.

Wracam do mieszkania późnym wieczorem. Na palcach, żeby nikogo nie zbudzić. Nalewam kieliszek czerwonego wina i liczę słoiki z dwujęzyczną naklejką. Po jednej stronie kuchenki rozciąga się królestwo Oksany, po drugiej księstwo Mili i Tani. Graniczą ze sobą pod tym samym kawałkiem dachem w Krakowie. Siadam na krześle w kuchni i spisuje kilka chaotycznych myśli. O wolontariuszach z baraku na Wisłą i ich pięknym skupieniu, o muzeum na Kazimierzu, gdzie założono przedszkole dla ukraińskich dzieci. Kończy się Wielki Piątek, zaczyna większa sobota. Jutro Wielkanoc. "Zupa dla Ukrainy" będzie zamknięta do poniedziałku. Dopiero we wtorek zmartwychwstanie.