Minął czas na składanie protestów wyborczych. Moja analiza zaistniałych problemów z punktu widzenia zagranicy jest prosta. Nie liczylibyśmy dziś brakujących głosów, nie winili brytyjskiej poczty i nie tworzyli teorii spiskowych, gdyby w Warszawie w porę podjęto dwie ważne decyzje. Najpierw o wprowadzeniu stanu klęski żywiołowej w obliczu pandemii, a następnie o znacznym przesunięciu daty wyborów prezydenckich. Ich rozpisanie w późniejszym terminie umożliwiłoby lepszą organizację głosowania i sprawiło, że wybory byłby w pełni powszechne, równe i sprawiedliwe. Moim zdaniem, takie nie były.

Głosujący w Polsce mieli do wykonania znacznie łatwiejsze zadanie niż ich rodacy w Wielkiej Brytanii, gdzie odbyło się to wyłącznie korespondencyjnie. W efekcie wielu tutejszych wyborców, nie z własnej winy, ale nie wzięło udziału w wyborze prezydenta. Pakiety nie doszły do nich na czas lub nie powróciły w ustawowym terminie do konsulatów. Część, po dokonaniu rejestracji, zrezygnowała z głosowania. Tak zawsze bywa. Tych proporcji jednak nigdy nie poznamy. Mimo absurdalnie napiętych terminów, przeprowadzenie wyborów prezydenckich stało się możliwe dzięki heroicznej pracy personelu dyplomatycznego i wolontariuszy. Jakiekolwiek zarzuty wobec ich pracy są bezpodstawne - dali z siebie wszystko. Swego wsparcia udzielili także kurierzy społecznościowi, doręczając pakiety do ostatniej chwili. W ten sposób uratowali wiele głosów.

Sami wyborcy, nie mając innej możliwości, zmuszeni byli -dosłownie - zapłacić za prawo do wzięcia udziału w tych wyborach. Wiem, że to brzmi radykalnie, ale by wygrać z czasem, często wydawali na usługę pocztową sporą sumę pieniędzy. Szczególnie listy polecone są na Wyspach bardzo drogie. W kategoriach życiowych nie była to kwota zaporowa, ale chodzi o zasadę. W Polsce nikt nie musiał tego robić! Moim zdaniem podważa to równość całej procedury, która powinna dawać wszystkim taką samą szansę. Nie chcę dzielić włosa na czworo, ale także jej tajność szwankowała z prostego, technicznego powodu - koperty zawierające wypełnione karty wyborcze, trzymane pod światło, stawały się przezroczyste. Takie zarzuty również padały z ust mieszkających na Wyspach Polaków.

Reasumując: by mogły być uznane za zgodne z prawem, wybory muszą być powszechne, równe i tajne. To nie jest koncert życzeń, lecz absolutny wymóg. Powinny być pod tym względem szczelne, bo chodzi o zachowanie definicyjnych zasad. Nie da się powiedzieć, na ile odstępstwo od normy wpłynęło w tym przypadku na wybór prezydenta. Wolę myśleć, że uchybienia dotyczyły zarówno elektoratu Rafała Trzaskowskiego, jak i Andrzeja Dudy, choć statystycznie w różnych proporcjach. Natomiast jeśli do tego obrazu dodać tendencyjne zaangażowanie mediów publicznych w Polsce oraz wsparcie aparatu państwa po stronie jednego tylko kandydata, powstają poważne wątpliwości. Ten aspekt wyborów, w mojej ocenie, najbardziej podważył ich praworządność.

Jak wspomniałem na wstępie, czas na składanie protestów minął. Powyższa analiza jest wyłącznie moją opinią, która powstała po zagłosowaniu jako mieszkający za granicą obywatel i dziennikarz. Debata na ten temat będzie się toczyć. Konieczny będzie werdykt sądu. Nie mam wątpliwości, że wszystkich tych problemów można było uniknąć. Potrzeba było tylko odpowiedniej decyzji z myślą o wyborcy. W kluczowym momencie jej zabrakło. To, co stało się potem w Wielkiej Brytanii, było już tylko walką z czasem i wiatrakami. Skończyło się, jak się skończyło, przy i tak bezprecedensowej frekwencji elektoratu. To dowód na to, że my, obywatele, zdaliśmy egzamin, nawet jeśli inni go oblali.