Oparty na łokciu prawnik mówi do kamery. Przed nim, między dwoma mikrofonami, siedzi brytyjski premier. Pierwszy zadaje pytania, drugi grzecznie odpowiada. Nie widać chamstwa, nie słychać podniesionych głosów. Oto niezależna komisja pod przewodnictwem Lorda Levensona bada okoliczności tzw. skandalu podsłuchowego. Doprowadził on do zamknięcia bulwarówki "News of the World". Przy okazji ukazał, do czego zdolne są media w pogoni za sensacją i jak dalece romansują z nimi politycy. I choć ciemnymi bohaterami tej historii są łamiący etykę dziennikarze, pod pręgierzem komisyjnych pytań stanęło coś więcej - oceniana jest bowiem władza i wielkie medialne korporacje, ich wspólna walka o czytelnika, widza i wyborcę.

Komisja słucha, premier recytuje. Co do tego, że jest to recytacja, wątpliwości być nie może. Stawka jest zbyt wysoka, by zdawać się jedynie na spontaniczne odpowiedzi. David Cameron jest do tego wystąpienia przygotowany. Wie, że skandal podsłuchowy, który doprowadził do aresztowania kilkudziesięciu dziennikarzy nie zamiata trudnych pytań pod dywan. Świadkowie staja przed komisją, bez względu na swój status. Podnoszą rękę, składają przysięgę. Są wśród nich pokrzywdzeni i podejrzani, osoby publiczne, które bezprawnie inwigilowano i ludzie, którzy być może przymykali oko na nielegalny proceder dziennikarzy.

Obserwując Davida Camerona tłumaczącego swe kontakty ze środowiskiem "News Of the World" odnoszę jedno wrażenie. Oto wykształcony w Oxfordzie, zamożny mężczyzna po czterdziestce zahartowany w parlamentarnych potyczkach, radzi sobie zgrabnie z pytaniami komisji. Nie poci się, nie jąka. Nie porównuje nikogo do zera. Towarzyszy temu konieczny język ciała, otwarte dłonie, równolegle ruchy ramion. Jakby chciał powiedzieć: "Proszę bardzo, nie mam nic do ukrycia. Wszystkie swoje decyzje podejmowałem z myślą o wyższych wartościach. I choć dziennikarz we mnie go słucha, obywatel nie do końca wierzy.

Kiedy były w 2007 roku redaktor rzeczonej bulwarówki podał się do dymisji, można było przypuszczać ze w obliczu skandalu długo będzie musiał szukać pracy. Nic podobnego. Wkrótce potem Andy Coulson został naczelnym rzecznikiem prasowym konserwatystów. Będąc wówczas przywódcą opozycji, taką decyzje osobiście podjął David Cameron. Czy nie przyszło mu do głowy, że człowiek zamieszany w niesmaczna aferę może nie być właściwym wyborem na rzecznika prasowego partii? - pyta komisja. Nic podobnego - premier odpowiada. Szukał najlepszego fachowca, a Andy Coulson był właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Wypełniał swe obowiązki znakomicie i oddany był sprawie (nieważne ze wcześniej zarządzał gazetą, która wytrychem wchodziła w cudzą prywatność, a dziury w szpaltach wypełniała kobiecym ciałem). To, co wyszło na jaw później, to już nie wina premiera - tak zdaje się sugerować Cameron przed komisją w Londynie.

Na Coulsonie ciążą dziś oficjalne zarzuty, za które odpowie przed sadem. To jego dziennikarze podsłuchiwali rozmowy znanych osobistości, polityków, aktorów i członków rodziny królewskiej. Gdyby na tym poprzestano, być może David Cameron nie musiałby się tłumaczyć, skąd zna Coulsona i dlaczego, wiedząc, czym się parał, dał mu prace.

Brytyjskie bulwarówki kochają niedyskretnych polityków, znanych aktorów czy romansujących na boku sportowców. W pogoni za sensacją dziennikarze the "News of the World" gotowi byli na wszystko: zatrudniali hakerów, przekupywali policje, płacili za informacje urzędnikom państwowym. Dopiero znikniecie trzynastoletniej Milly Dowler i towarzyszące jemu zainteresowanie mediów dolało do czary ostatnią kroplę. Okazało się, ze detektywi działający na zlecenie redakcji bulwarówki, włamali się do skrzynki głosowej zaginionej dziewczynki. Ponieważ skrzynka głosowa malej Milly była pełna, hakerzy usunęli z niej kilka wiadomości, by zrobić miejsce na nowe. Policja nie mogła wykluczyć, że to Milly je kasowała. Tym samym rodzicom dziecka dano nadzieję, że dziewczynka może się odnaleźć. W rzeczywistości nie żyła.

Zbrukana przez bulwarowe hieny nadzieja stała się najwyższą ofiarą w tej aferze. I to ona zmiotła z powierzchni ziemi jedną z najstarszych gazet w Europie. Ona też w efekcie powołała komisję i z jej to powodu dziś oglądamy brytyjskiego premiera, który wspina się na wyżyny intelektu, by wyjść spod obstrzału pytań z twarzą. On wie najlepiej, że ludzie, którzy pośrednio zadali ból rodzicom Milly, jadali z nim obiadki i urządzali pikniki.

David Cameron przetrwa ten kryzys, tak jak przetrwał go przesłuchiwany wcześniej Tony Blair, któremu również zależało na dobrych stosunkach ze stajnią Murdocha. Nawet, jeśli byli redaktorzy naczelni "News of the World" zostaną ukarani za błędy podwładnych, oni również przetrwają. Za kilka lat (albo wcześniej) na innych ciepłych stołkach odbudowywać będą swoją reputacje. Gorzej z milionami Wyspiarzy, którzy obserwując ten spektakl tracą zaufanie zarówno do mediów, jak i polityków. Jeśli szacowna komisja Lorda Levensona nie stanie się latarnią morska dla etyki w mediach, również i sens powoływania takich komisji może lec w gruzach.