Dawno ucichły dzwony obwieszczające w Opactwie Westminsterskim sakramentalne "tak" wypowiedziane przez księcia Wiliama i Kate Middleton. Mimo to, młoda para wciąż przeżywa rok miodowy. Nie ścigają ich na Wyspach paparazzi; w ich życiorysach nie ryją dziennikarze. Przyszły król i królowa Wielkiej Brytanii stali się nietykalni, rozpoczęło się natomiast wielkie na Middletonów polowanie. To, co na początku było oznaką społecznego awansu, stało się cierniem w oku cerberów istniejącego od zawsze porządku rzeczy.

Kiedy ślub syna brytyjskiego następcy tronu, Księcia  Williama, przyćmiły fascynujące kształty siostry panny młodej, niejakiej Pippy, wiadomo było, że żądne sensacji podniebienie brytyjskich mediów zacznie spuszczać z siebie litry śliny. Zdjęcia młodej pary pojawiały się w gazetach z taką częstotliwością jak okrągła sukienka młodszej panny Middleton. Stopniowo apetyt bulwarówek na niebłękitną krew Middletonów stawał się oczywisty. Rodzice księżnej Catherine, państwo Middletonowie, dorobili się fortuny prowadząc firmę wysyłkową. Nie zmienili przez to koloru krwi, ale dzięki ciężkiej pracy uturlali na koncie kilka zer. Wielomilionowy majątek Middletonów sprawił, że ich córka Kate nie musiała w wieku 16 lat szukać pracy. Zaczęła naukę na dobrym uniwersytecie, tym samym, gdzie studiował książę William. Książę po raz pierwszy zobaczył swą przyszła żonę na wybiegu modelek, gdzie odziana w ażurową sukienkę pokazywała seksowną bieliznę. Arystokratyczne serce  księcia zaczęło szybciej pompować błękitną krew. Gdy zostali parą, kwestia pochodzenia Middletonów nie miała większego znaczenia. Książęca miłość w XXI wieku ważniejsza jest od dworskich opowieści o mezaliansach z przeszłości. Ale kto nie pamięta na Wyspach bajecznej historii matki Williama, księżnej Diany, która choć z arystokratycznej wywodziła się rodziny, skończyła tragicznie wraz z synem arabskiego milionera we wraku Mercedesa. Dla jednych do dziś to symbol prawdziwej miłości wbrew konwenansom, dla innych - przykład ironii losu. Są tacy, którzy w tej tragedii widzieli przestrogę zza światów.

Wraz z rosnącą temperaturą między Williamem i Kate, państwo Middletonowie przedstawiani byli w mediach jak arystokraci bez tytułu. Byli dystyngowani, bezszelestnie wpisywali się w tło pałacowych murów. Nawet koszty przyjęcia weselnego ponieśli w połowie, dzieląc  się odpowiedzialnością z ojcem pana młodego, Księciem Karolem, którego stać na królewskie wesela do kwadratu. Echa ślubnych toastów dawno przebrzmiały. William i Kate zaczęli życie pod ochroną, tymczasem Middletonowie nie umknęli uwadze mediów. Warto dodać, że tym zainteresowaniem obdarzyły ich głównie brukowce. Dla poważnej brytyjskiej prasy byli i będą jedynie nazwiskiem, które los złączył z potęgą Windsorów.

W zastępstwie siostry...

Najbardziej chyba na Middletonów uwziął się dziennik "The Daily Mail", bastion brytyjskiego konserwatyzmu, kustosz narodowych uprzedzeń i stereotypów, których nowoczesna Wielka Brytania pragnie się pozbyć. Siostra Kate, Pippa, stała się idealnym tematem. Jej powabne kształty, twarz opalona w solarium i pociąg do większego od aktu urodzenia świata stały się pożywieniem dla żadnych sensacji Wyspiarzy. Roznegliżowane fotografie z jachtów milionerów konkurowały ze zdjęciami młodszej panny Middleton bawiącej się na całego w londyńskich klubach. Kate była dla mediów niedostępna, więc to jej siostra w zastępstwie stała się celebrytką.

Drobna chwila nieuwagi

Tej transformacji zaczęło towarzyszyć z czasem zniekształcenie medialnej optyki. “Za wysokie progi, a windą nie dojedziesz" - zaczęły padać pod adresem Midddletonów uszczypliwe uwagi. Kiedy przed tygodniem na imprezie organizowanej przez Pippę  Middleton pojawili się oddelegowani ze Scotland Yardu królewscy ochroniarze, w mediach zawrzało. Otóż ta młodsza siostra Kate wydała książkę. Nie jest pisarką, ale książkę wydala. Dostała nawet za to 400 tys. funtów. Kiedy przed premierą tego dzielą, w londyńskiej księgarni, zabezpieczenia sprawdzili opłaceni przed brytyjskiego podatnika ochroniarze królowej, przekroczono niewidzialną granicę. Na tej uroczystości nie było księżnej Catherine, mimo to jej rodzina potraktowana została jak arystokracja. Trudno powiedzieć na czyją prośbę czy polecenie tak się stało, ale fakt ten był niezaprzeczalny. “Czy oni nie  potracili głowy? Za kogo się uważają"  - to kolejne nagłówki z "The Daily Maila", który niczym narodowe sumienie grzmiał z oburzeniem.

Trochę arytmetyki...

Roczna ochrona rodziny królewskiej kosztuje 128 milionów funtów. Dziennie to ok. 300 tysięcy. Middletonowie nie są rodziną królewską, nie mają więc takich przywilejów. Brytyjskie media wytykały im policjantów na promocji książki, zapominając o tej niebagatelnej kwocie, która mogłaby przecież zostać wydana na szkoły, szpitale czy żłobki. Z moralnego punktu widzenia Middletonowie nie powinni kosztować Brytyjczyków ani funta. Mają dość pieniędzy, by spać spokojnie i z własnej kieszeni opłacać ochroniarzy. Owszem, popełnili  błąd przyjmując usługi pałacowych stróżów, ale w tym właśnie tkwi pewna hipokryzja, której "The Daily Mail" oddaje się z rozkoszą: ciągnąć za nogi śmiertelnika mierzącego wysoko, jednocześnie tolerując błękitnokrwistych sięgających bruku. Zdjęcia Księcia Harrego, fotografującego się na przykład nago z niewiastą w hotelowym pokoju, były dla "Daily Maila" co najwyżej okazją do kiwania  palcem z mocno przymrużonym okiem. Różnica między nietykalnym, a tym co można dziennikarsko strawić, choć pozornie niewidoczna, istnieje. To ona określa zasady niewybrednych mediów.

Tort prawdziwie brytyjski

Nie jestem wielkim fanem rodziny królewskiej, nie obchodzą mnie także Middletonowie. Chodzi mi natomiast o klasowe podziały, które rysują oblicze Wielkiej Brytanii wielkimi zmarszczkami. Monarchia konstytucyjna jest ciekawym systemem. W skrócie: niech się królowej wydaje, że rządzi poddanymi, a tak naprawdę to demokratycznie wybrany parlament decyduje o wszystkim, łącznie z tym, czy Wielka Brytania jest nadal królestwem czy może stanie się republiką. W rzeczywistości parlament może podjąć  decyzję o końcu monarchii, a Królowa musiałby pod takim dekretem złożyć własny podpis. Co oznacza paradoksalnie, ze sama zdjęłaby tym samym koronę z głowy. To oczywiście się nie stanie. Brytyjczycy lubią bowiem tkwić w ustalonym od wieków porządku rzeczy. Niewielu z nich liczy z ołówkiem w ręku, ile kosztuje utrzymywanie Windsorów. A skoro Królowa przyciąga swym splendorem turystów, niech sobie panuje, w najlepsze... na zdrowie.

Wielcy nietykalni

Między królową a poddanymi, którzy wiwatowali na książęcym ślubie, plasuje się istotna warstwa społecznego tortu. Statystycznie cienka, ale bardzo ważna. To w jej rękach od dziada pradziada znajdują się wielkie majątki i ziemia. To oni w kuluarach publicznego życia i władzy są najgłębszą zmarszczką na twarzy Brytanii. Ta rysa biegnie do kości, od wieków czyniąc ten kraj tym, czym jest: dobrem w rękach nielicznych, snem o potędze w świadomości masy. O tej klasie pomiędzy najrzadziej piszą bulwarowe tuzy. To dopiero na Wyspach najwięksi są nietykalscy.