Mała dziewczynka w pampersie. Skończyła dwa latka. Nazywa się Vira Makow. Datę urodzenia i nazwisko ma napisane długopisem na plecach. Także dwa numery telefonu - matki i ojca. Na wszelki wypadek, gdyby zginęli, a ona przeżyła i ktoś zmusiłby się nią zaopiekować. Wojna składa się z takich kadrów. Zostają pod powiekami na zawsze. Jak kobieta siedząca na ławce w Charkowie. Jest elegancko ubrana, w fantazyjnym kapeluszu. Na kolanach trzyma psa. W tle majaczy wrak bloku mieszkalnego - wygląda jak zwęglony plaster miodu. No i to zdjęcie pomnika Tarasa Szewczenki. Ukraiński wieszcz dostał od wyzwolicieli dwie kulki w łeb. Pochyla się zasmucony, jakby pisał kolejny wiersz. Wiadomo o czym.

W obrazach walczącej Ukrainy jest też sporo życia. Na przykład para nowożeńców wzięła ślub w ruinach urzędu stanu cywilnego. Pan młody trzyma panią młodą na rękach. Kobieta nie ma sobie ślubnej sukni, tylko mundur polowy i biały welon. Były też niespodziewane zaręczyny w punkcie wartowniczym na obrzeżu Kijowa i zdjęcie pary trzymającej się za dłonie w towarzystwie zburzonych domów. Człowiek garnie się do światła. Dlatego witamy z radością dzieci rodzące się w piwnicach. Cieszy radość ludzi witających prawdziwych wyzwolicieli z niebieskimi lub żółtymi wstążkami. Starowinka częstuje żołnierzy kompotem ze śliwek, ostatnim jaki miała. Takie sceny będą wiecznie wzruszać.

Można zapomnieć, że mamy XXI wiek. Bohaterstwo i brak odwagi są przecież ponadczasowe. Był Hitler, jest Putin. Zdarzyły się Termopile, wciąż dogorywa Mariupol. Zapach rozkładających się ciał jest taki sam jak kiedyś, podobnie jak radość z kolejnej przeżytej godziny w schronie. Nie zmienił się ból matki, która dowiaduje się o śmierci syna, i dramat żony witającej w domu żołnierza bez nóg. Wciąż żywy jest instynkt, który popycha nas do aktów bestialstwa i poświęcenia. Upływ czasu niczego nie zmienia. Cywilizacja wzięła oddech i czeka. Jako gatunek jesteśmy tylko tak mocni, jak mocne jest nasze najsłabsze ogniwo. Patrząc na Ukrainę, odnoszę wrażenie, że homo sapiens cały czas wygrywa i przegrywa.  

Po czterdziestu dniach możemy sobie pozwolić na mały rachunek sumienia. Zdajemy egzamin z empatii, ale zmęczenie materiału podcina nam skrzydła. Wracamy do codziennych zajęć. Udajemy, że wojna jest czymś prawie normalnym. Uczymy się nią żyć jak z COVID-em. Osiągnęliśmy stadną odporność, a szczepionki jak nie ma, tak nie ma. Nawet jeśli ten horror kiedyś się skończy, jeśli Ukraina odzyska pokój, wirus przemocy zawsze będzie płynął w naszych żyłach. Wywoła gorączkę w najmniej oczekiwanym momencie i znowu będziemy wymieniać samochody na czołgi, latawce na szturmowe samoloty. Będziemy burzyć i budować, rodzić się i zabijać - niepoprawni wyznawcy boga wojny.

To odwieczna walka. Zło zmaga się dobrem jak Bóg z szatanem. Temat fascynuje nas od niepamiętnych czasów, ale rozmawiamy o nim w sferze abstrakcji. Tymczasem Putin pomógł nam empirycznie, jak nauczyciel, który zaskakuje uczniów szkieletem bazyliszka wyciągniętym z gabloty. Zło dzieje się na naszych oczach. Pożera Ukrainę. Zatruwa powietrze oddechem i zabrudza odchodami jej ziemię. Widać to w miejscach, skąd wycofały się oddziały rosyjskich żołnierzy. Czasami zło udaje dobro - i to jest najgorsze. Rzeźnik Buczy został przed inwazją pobłogosławiony przez prawosławnego popa. Walczymy duszą, nie karabinem - powiedział, otrzepując się z wody święconej. Oto rosyjska dusza.