Sto lat dla Królowej, Elżbiety II, i tyleż samo dla Unii Europejskiej! Z takim przesłaniem przybył do Londynu z trzydniową wizytą prezydent Stanów Zjednoczonych, Barack Obama. W programie jego pobytu nad Tamizą znajduje się lunch z królową i kolacja z jej wnukami, Williamem i Harrym. Na dwa miesiące przed unijnym referendum, Brytyjczycy są świadkami przyrządzania dwóch pieczeni na jednym ogniu… i to w sosie amerykańskim.

Brytyjskiej rodzinie królewskiej nie zagraża takie niebezpieczeństwo, w jakim znajdzie się Unia Europejka w przypadku Brexitu. Choć Windsorowie wielokrotnie w przeszłości ocierali się o poważne kryzysy, z powodzeniem mogliby dać Unii lekcję przetrwania. Niech wspomnę abdykację króla Edwarda VIII po szaleńczym romansie z amerykańską rozwódką, czy fatalnych notowaniach "firmy" w następstwie śmierci księżnej Diany. Za każdym razem królewska "firma" lądowała w końcu na czterech łapach. Dziś, gdy brytyjska królowa świętuje 90. urodziny i jest uwielbianą na Wyspach starszą panią, to miłość Brytyjczyków do Europy przechodzi poważną próbę.

Apel zwycięstwa

Air Force One amerykańskiego prezydenta kołował jeszcze na lotnisku Stansted, gdy z redakcji dziennika "The Daily Telegraph" spływało do drukarni najnowsze wydanie gazety, a w nim na pierwszej stronie, gorący apel Baracka Obamy do Brytyjczyków. Nie do wszystkich, lecz do tych najbardziej konserwatywnych i eurosceptycznych, którzy zazwyczaj sięgają po "Telegrapha". Prezydent powołał się w nim na wspólną anglo-amerykanką historię, na dawne i obecne sojusze, argumentując, że w interesie Wielkiej Brytanii i Stanów zjednoczonych będzie pozostanie bliżej Europy. Kraj ten, napisał Obama, ma większe szanse przeciwstawiania się terroryzmowi, kryzysowi uchodźczemu i problemom ekonomicznym, jeśli tkwić będzie nadal w strukturach Unii Europejskiej. To ona sprawia, że ojczyzna Królowej ma odpowiednią rangę na międzynarodowej arenie - napisał Barack Obama.

Delikatna gra

O wiele łatwiej jest powiedzieć "Happy Birthday" koronowanej głowie, niż nakazać Brytyjczykom jak głosować w referendum. Obama zdaje sobie doskonale sprawę, że jego interwencja musi unosić się na skrzydłach dyplomacji. Nie może być zbyt dosłowna, ani zbyt natarczywa. Świeca dymna jubileuszu Elzbiety II powinna skutecznie zadziałać. Jak zauważają komentatorzy, Stanom Zjednoczonym zależy na mocnej i stabilnej Wielkiej Brytanii. Z takim partnerem po postu lepiej się współpracuje. Jej przyszłe członkostwo w Unii jest dla Stanów Zjednoczonych "żywotną kwestią". Bardziej oczywistego eufemizmu w artykule dla "Daily Telegrapha", Barack Obama nie mógł użyć.

Pałacowy knebel

Paradoksalne jest to, że Brytyjka Królowa, która dziś przyjmuje na zamku w Windsorze przywódcę Amerykanów, nie może sobie pozwolić nawet na bardziej zakodowany eufemizm. Zasady monarchii konstytucyjnej wymagają od rodziny królewskiej zupełnego odseparowania się od świata polityki. Wprawdzie co roku Królowa odczytuje w Parlamencie plany legislacyjne "rządu jej królewskiej mości", ale wcale to nie jest jej rząd. Ona co najwyżej go akceptuje. Gdy kilka tygodni temu inny, znacznie bardziej poczytny dziennik "The Sun" obwieścił na pierwszej stronie, że Elżbieta II popiera Brexit, biuro premiera na Downing Street o mało nie legło w gruzach ze złości. Informacja, którą opublikowała bulwarówka była wyssana z palca, ale w przeszłości takimi nagłówkami popularne "Słoneczko" potrafiło wygrywać na Wyspach wybory.

Rodzina królewska nie zaapeluje do Brytyjczyków, by poprali dalszy mariaż z europejską wspólnotą. Za to ręczę głową. Ponieważ w tym trudnym dla Wielkiej Brytanii okresie potrzebna jest pomoc z zewnątrz, z odsieczą przybywa Barack Obama.

Historia kołem się toczy

Przeciwników Brexitu poparli już wcześniej byli sekretarze stanu i kilku amerykankach generałów. Podobnie było przed wieloma laty, gdy pogrążona w mroku nazizmu Europa, otrzymała wsparcie Stanów Zjednoczonych i przy współudziale czerwonej armii Stalina, pokonała faszystowską hordę. Nie porównuję faszystów do przeciwników Unii, ani Nigela Farage’a do Hitlera. Inne to były czasy i inne zagrożenia. Podobne jednak jest wsparcie Waszyngtonu, który zza Oceanu rozsądnie ocenia powagę sytuacji. Jeśli Brytyjczycy zagłosują na NIE w referendum, przewrócone na Wyspach domino, może spowodować reakcję łańcuchową zdarzeń. Tego nie będzie dało się zatrzymać. Podważy ona sens instytucji, której od lat serce bije w Brukseli. Niewątpliwie cierpi na arytmię i ma problemy z krążeniem, ale jest to jednak jedyny funkcjonujący twór, jaki udało się wypracować Europie po zakończeniu II wojny światowej. Oby doczekał się kolejnych urodzin.


(dp)