Zdziczeliśmy. Może to choroba XXI wieku, a możne powoli siada nam system. Nam, dziennikarzom - i nieważne, czy wypełniamy ten zawód w Rosji, Polsce czy Wielkiej Brytanii. Wirus opanował organizm i daje o sobie znać w pracy.

Wrak malezyjskiego Boeinga jeszcze płonął, gdy na miejscu tragedii pojawiła się ekipa telewizyjna. Chwilę później rosyjskie stacje emitowały na żywo akcje strażaków gaszących pożar wraku. Wokół porozrzucane były ludzkie szczątki. Zastygły w supłach metalu na spalonej paliwem ziemi. Kamera nie zmrużyła jednak obiektywu. Nawet wówczas, gdy otwierano przed nią paszporty ludzi, którzy przed chwilą stracili życie. Ich rodziny nie miały jeszcze o tym pojęcia. Ani dziennikarzom na miejscu, ani redaktorom w rosyjskim newsroomie, nie przyszło jednak do głowy, by w obliczu tak okrutnej śmierci, zachować przy życiu resztki człowieczeństwa.

Godzinę później, oglądając program jednej z polskich stacji informacyjnych, przecierałem ze zdziwienia oczy. Na ekranie zobaczyłem dwóch panów - eksperta i dziennikarza - którzy zachwyceni swą wiedzą i erudycją, pozwalali sobie na delikatne żarty. Pojawiające się chwilami na ich twarzach uśmiech i tzw " krótkie piłki" urągały majestatowi śmierci. Czy ci panowie - myślałem - prowadziliby rozmowę w tym stylu, gdyby ten samolot leciał do Kuala Lumpur z Warszawy? Zaintrygowany, szukałem odpowiedzi na to pytanie w rożnych międzynarodowych stacjach telewizyjnych. Nie znalazłem jej, pojawiły się natomiast inne dylematy.

Wieczorne wiadomości BBC zostaną mi w pamięci na długo. Korespondent korporacji, relacjonując wydarzenia z amsterdamskiego lotniska, poświęcił 20 sekund rodzinom ofiar. Jednak nie słowem opisywał ich tragedie - to kamera skupiała się na ściętych bólem twarzach, które nie mogły się pogodzić z utratą bliskich. Najpierw obiektyw odprowadził ich do podstawionego autobusu, jakby byli piłkarzami jadącymi na mecz pierwszej ligi. Jednego po drugim, w zbliżeniu. Następnie, już przez szyby okien, dziennikarskie oko wślizgnęło się do środka. Skupiło się na zapłakanej twarzy jednego Holendra. Był w średnim wieku. W samolocie, który eksplodował nad Ukraina, mogła znajdować się jego żona lub rodzice. Mógł stracić dzieci lub rodzeństwo. Otóż, śmiem twierdzić Matthew (pracowaliśmy kiedyś razem w BBC), że ten ból, w abstrakcyjnej formie, każdy człowiek jest w stanie sobie wyobrazić. Ty nakarmiłeś telewidzów zwykłą pornografią cierpienia.

Lot samolotem nie jest czymś naturalnym. Nie zostaliśmy stworzeni do poruszania się z szybkością 900 km na godzinę, 10 km nad ziemią. Przyzwyczajeni do własnych nóg lub rąk ściśniętych na kierownicy, mimo statystyk, bezpieczniej czujemy się w sytuacjach, które możemy kontrolować. Wchodząc do samolotu oddajemy swe bezpieczeństwo w ręce pilotów. Ufamy konstruktorom, mechanikom i pogodzie. Tylko w niewielkim stopniu losowi. Znikając w kadłubie samolotu, nie myślimy o palcu nad guzikiem wypuszczającym w powietrze rakiety. Teraz będziemy już o tym myśleć. To jakże bolesna oznaka zdziczenia współczesnego świata.

Przeglądając portale internetowe natknąłem się dziś na krótki film. Nagrany został na pokładzie, przed startem feralnego samolotu, przez pewnego Malezyjczyka. Pasażerowie zajmują miejsca, ktoś wkłada bagaż do luków, stewardesa odpowiada na pytania i pomaga innym zapiąć pasy. Rozumiem dlaczego autor tego filmu nacisnął w telefonie guzik kamery. Nie rozumiem natomiast, dlaczego ten film pojawił się w renomowanych serwisach informacyjnych? Czy te 17 sekund kończącego się życia wzbogaci w jakiś sposób nasze własne istnienie? Czy konieczna była medialna egzekucja nieżywych już ludzi, w imię podniesienia oglądalności i poziomu adrenaliny?

Zamachy terrorystyczne, jak choćby te samobójcze na Nowy Jork czy w Waszyngtonie, odbierają ludziom nie tylko życie. Ich śmierć natychmiast staje się drugim planem na scenie, gdzie rozgrywa się geopolityczna partia szachów. Pamiętamy kurczące się w pyle nowojorskie wieże, a potem wojnę w Afganistanie i Iraku. Niestety historia zapomina o ludziach, którzy nie chcieli tego dnia umierać. Istnieje niebezpieczeństwo, że w splocie wydarzeń, które nastąpią w wyniku tragedii nad Ukraina, zapomnimy o prawie 300 ludziach, którzy przestali wczoraj istnieć. Śmierć zastała ich w połowie oglądanego filmu, po pierwszej, przyniesionej przez stewardesę lampce wina. Te najbardziej niewinne istoty - dzieci - spały lub oglądały bajki. Ich szczątki tak samo runęły na rozdartą wojną ziemię. Z biegiem czasu, ofiary tej tragedii staną się anonimowe. To w pewnym sensie nieuchronne. Może dlatego, analizując przyczyny i skutki, powinniśmy traktować ofiary z najwyższą godnością, jakby były członkami naszej rodziny. Wszyscy w takich sytuacjach powinniśmy się nazywać Homosapiens - widzowie i dziennikarze.

Wspomniałem wojnę. Wymawiając to słowo, czuję jak na języku wytrąca się cynizm. Nikt przecież nie ogłosił wojny na Ukrainie. Wobec gąszczu wydarzeń odnotowywanych przez media, przy pewnym znużeniu tematem, może nam się wydawać, że Ukraińcy i separatyści siłują się tam na rękę. Że gdy spotykają się na polu walki, policzkują się nawzajem w białych rękawiczkach, a potem ślą do siebie pojednawcze mejle. Że mimo wzajemnych animozji, na ziemi i niebie jest wciąż bezpiecznie - przecież jeździliśmy tam na wakacje, odwiedziliśmy może ten rejon służbowo. Nie wiem, komu zależy na tym, by konflikt na Ukrainie nie został nazwany wojną. Gdyby stwierdzono ten fakt oficjalnie, wówczas nad obszarem tego kraju nie latałyby samoloty, a pasażerowie Boeinga dolecieliby do Malezji nie zauważając nawet, że przekroczyli granice Ukrainy z Rosją. Po kilku godzinach wysiedliby z samolotu. Na lotnisku czekaliby na nich bliscy. Potem odjechaliby do domów i hoteli, by nadal cieszyć się życiem.