Osiemnaście godzin jazdy z Opola do Calais i tyleż samo nerwów. Nikt nie chce na zakończenie wakacji utknąć przy wjeździe do tunelu pod kanałem La Manche. Problemy z koczującymi wokół terminalu imigrantami z Afryki doprowadzają tam do częstych zakłóceń w kursowaniu pociągów przewożących turystów z Calais do Folkstone i z powrotem.

To może być irytujące, ale jest niczym w  porównaniu z doświadczeniem zdesperowanych ludzi, którzy pragną choć stanąć przed wrotami do Wielkiej Brytanii. Jadąc przez Europę, czuję rosnące zdenerwowanie. Nie myślę jednak o  wojnach w Eretrei, Somalii czy Libii. Chcę jak najszybciej dostać się do domu. Sprawdzam, ile mam przy sobie wody, tak na wszelki wypadek. Zaraz potem czuję niesmak. Karcę się w duchu, ale noga przyciska na gaz i kurczy się dystans dzielący mnie od domu w Londonie. Mija bajkowy krajobraz  niemieckiej Turyngii, odurza gęstością autostrad region Ruhry, by chwilę później oddać pałeczkę  holenderskiej depresji. Potem już tylko Belgia i tunel. A ja wciąż mam przed oczami szturm zdesperowanych ludzi na ogrodzenie, jakie ustawiono wokół terminalu w Calais. Spodziewam się najgorszego. W rzeczywistości w Calais nie napotykam żadnych problemów. Gdyby nie ironiczny żart urzędnika sprawdzanego paszport mojego psa, słowo imigrant nie padłoby wcale. Nieco dłuższe kolejki do odprawy paszportowej i kilka prostych pytań do pasażerów samochodu - to jedynie nieudogodnienia, jakie mnie spotkały. Nawet udało mi się przedostać do Wielkiej Brytanii o dwie godziny wcześniej niż planowałem, co oznacza, że ruch pod kanałem La Manche przebiega sprawnie, a składy pociągów są luźniejsze niż zwykle.

Wyjeżdżając z tunelu w Folkstone zauważyłem ustawione wzdłuż autostrady przenośne toalety. Nikt już ich nie usuwa. Stały się symbolem: przypominają o potężnych korkach ciężarówek, jakie tworzą się po brytyjskiej strojnie, gdy dochodzi do incydentów w Calais i o tym, jak tzw. cywilizowany świat dba o swego obywatela.

Godzinę później byłem już w Londynie. W głowie powrócił spokój, ale tylko pozornie. W prowizorycznych obozowiskach po francuskiej stronie kanału nadal mieszkają ludzie, dla których Wielka Brytania jest ziemia obiecaną. Ja marzę o zamorskich wakacjach i odpoczynku na plaży, oni pamiętają je z pokładów łodzi, którymi uciekali ze swych ojczyzn. Jeśli śnią, to o dramacie, jaki przyszło im przeżyć i bezpiecznym, dostanym życiu dla dzieci, których w większości jeszcze nie mają. Gdy piszę te słowa, brytyjski rząd zapowiada karanie więźniem rentierów, którzy wynajmują mieszkania nielegalnym imigrantom. To kolejny, medialny sygnał wysyłany z Londynu na drugą stronę kanału La Manche. Ma zniechęcić tłumy szturmujące „wrota w Calais” i zmieniać zewnętrzny wizerunek Wielkiej Brytanii jako kraju kapiącego się mleku i miodzie. Wątpliwe jednak, by uchodźcy koczujący na krawędzi Francji przestraszyli się wymachujących pięścią polityków i dali sygnał do odwrotu. Dla nich stawką jest zbyt wysoka. Być może większa niż życie.