Wszystko się we mnie buntuje, gdy widzę sportowca pokrzykującego, że w Polsce „nie ma jakiejkolwiek perspektywy w sporcie, biznesie, życiu prywatnym”. Niedowierzanie miesza się z rozbawieniem, gdy młodzieniec, który wciąż nie może trafić na szczyty tenisowego świata narzeka „każdy musi orać, żeby coś osiągnąć”. I niestety widzę w nim reprezentanta pokolenia, które ma ogromne aspiracje, ale niewiele siły i cierpliwości, by je realizować.

Ma być już, teraz, natychmiast, szybko.... Kasa, sukces, stanowisko, posada, samochód, mieszkanie.... Ma być - bo się należy. Bo jestem młody, bo wchodzę w życie, bo państwo ma obowiązek mi pomóc, bo jestem przyszłością narodu. Więc dajcie. Załatwcie. Ułatwcie. Chcę wyjechać na studia za granicę. Chcę mieć dobrą posadę. Chcę zarabiać tyle, ile moi rodzice. Natychmiast. Bo ja nie mogę czekać. Bo jak nie dacie, to wyjadę do pracy w Londynie. Bo mi się spieszy. Bo może chcę założyć rodzinę. Może. Bo jak zakładać rodzinę bez życiowej stabilności, dobrej pracy, wysokich zarobków, samochodu i dużego mieszkania?

Oczywiście, że wszelkie generalizowanie i uogólnianie jest niebezpieczne. I często krzywdzi tych, którzy zamiast wyciągać rękę i żądać biorą się do ciężkiej pracy. Znam takich. Ludzi, których nie ustawia majątek rodziców, dobre plecy i wsparcie na początek życia. Którzy przyjeżdżają do Warszawy na studia i tu, krok po kroku, budują swoje kariery i życiową pozycję. Jeden z nich powiedział mi niedawno: "Wie Pan, niespecjalnie ciągnie mnie ciągłe imprezowanie, jakoś wolę w tym czasie, gdy moi koledzy się bawią, zrobić coś konkretnego". I przypominam też sobie siebie sprzed lat. PRL-owską szkołę. Szarość rzeczywistości realnego socjalizmu. Życie w bloku na warszawskim Bródnie. Pierwszy wyjazd za granicę w wieku 16 lat. Potem niezwykle rozwijające intelektualnie, ale skromne, gdy chodzi o możliwości np. stypendium zagranicznego, studia. Pierwsze próby zawodowe.... Gdy podejmowałem decyzję o założeniu rodziny, pracowałem na umowę zlecenie w lokalnej rozgłośni. Zarabiałem pewnie równowartość dzisiejszego tysiąca-tysiąca pięciuset złotych. Mieszkałem w wynajętym mieszkaniu, o imponującej wielkości 18 metrów kwadratowych. Nie mogłem liczyć na wielkie finansowe wsparcie rodziców, ani na to, że moja kariera zawodowa w następnych miesiącach ostro przyspieszy. Owszem. W dwa lata później byłem już w dużo lepszej sytuacji. Ale zawdzięczałem to wyłącznie sobie, a nie układom, plecom czy rodzinnym koneksjom.

Dla wielu dzisiejszych młodych ludzi takie historie brzmią jak bajkowe opowieści z krainy grozy. Jak to? Zakładać rodzinę, gdy nie ma się własnego mieszkania i pewnej pracy? I jeszcze mieć dziecko? W tych 18 metrach kwadratowych? I nie narzekać przy tym na "brak perspektyw" i na to, że "trzeba orać, żeby coś osiągnąć"? Niewiarygodne! A jednak tak było.

Wiem, że dziś wejście w zawód np. dziennikarza nie jest łatwe. Że moje pokolenie "uwłaszczonych na szansie 89" (jak napisał mi jeden z twitterowych rozmówców) mocno usiadło na swych fotelach i nie pozwala się z nich łatwo zepchnąć. Ale są tacy, którzy próbują zrobić trochę miejsca także i dla siebie. I świetnie im się to udaje. Przykłady mógłbym mnożyć. Wystarczy naprawdę chcieć, mieć poukładane w głowie, wykazać się pasją i cierpliwością. I nie oczekiwać, że rzeczywistość będzie sypała pod stopy wyłącznie płatki róż.