Największa w historii wystawa obrazów Johannesa Vermeera zorganizowana w Rijksmuseum w Amsterdamie bije rekordy popularności. Bilety sprzedawane są na czarnym rynku po kilkaset a nawet kilka tysięcy euro. Ten, kto miał szczęście lub cierpliwość, kupił je na stronie internetowej, która kilka razy padała ze względu na przeciążenie.

Pierwsze 450 tys. biletów wyprzedano już drugiego dnia po otwarciu wystawy. By sprostać zainteresowaniu, wydłużono czas zwiedzania i sprzedano kolejne bilety. Wszyscy chcą zobaczyć tę największą w historii wystawę dzieł tajemniczego "Sfinksa z Delft". Vermeera nazywa się tak ze względu na skąpą ilość informacji na temat jego życia.

Według dyrekcji - bilety są już wyprzedane do ostatniego dnia wystawy, czyli do 4 czerwca. Nie jest planowane przedłużenie terminu otwarcia ekspozycji.

Rijksmuseum zgromadziło 28 obrazów Vermeera z 34 zachowanych. Płótna sprowadzono z Japonii, USA, Irlandii czy Niemiec. Są także wszystkie "vermeery" zachowane w holenderskich muzeach, chociaż od 1 kwietnia powróciła już do Hagi "Dziewczyna z perłą".

Na wystawie nie ma żadnych udziwnień. Vermeer - mistrz ciszy i światła - sam przemawia do współczesnych. Nie potrzebne są żadne innowacje tak często ostatnio stosowane przy okazji różnych wystaw. Nie ma nadmiaru interpretacji czy wyjątkowo zaprojektowanych sal, niezwykłych przedmiotów “z epoki". Wystawa jest tradycyjna, nie zapomniano nawet o chronologii. Jeżeli ktoś chce, może się wcześniej przygotować i obejrzeć świetne filmiki z interpretacją każdego obrazu i informacjami o najnowszych naukowych badaniach nad dziełami mistrza z Delft. Są one dostępne na stronie internetowej muzeum.

Ogólne opisy obrazów przy wejściu do każdej z sal raczej skupiają się na technice malarskiej, a więc perspektywie, kolorze czy wyborze tematu. Można także odkrywać Vermeera “przychodząc wprost z ulicy", nawet bez szczegółowej, wcześniejszej znajomości mistrza z Delft i ulec jego czarowi.

Co pociąga współczesnych w obrazach Vermeera? Z pewnością kameralność, wyciszenie, zwyczajny temat. Po prostu - uniwersalność. I to, że można zatapiać się w nich, odkrywać szczegóły.

Nie przeszkadza nawet tłum zwiedzających. Oczywiście, niekiedy ktoś się zagapi i trwa tak przed obrazem nawet kilka minut,, zasłaniając go innym. Są też tacy, którzy przed obrazem się pochylą, a nawet przyklękną, by dłużej napawać się widokiem. Bezwiednie oddają tym samym hołd oglądanemu dziełu.

Zabawa iluzją, której oddawał się Vermeer, jest niekiedy lepiej zauważalna z pewnej odległości. Kieliszek trzymany w ręce kobiety jest przeźroczysty z odległości, a z bliska - rozmazany. Niekiedy jest odwrotnie: z daleka jedna z postaci na brzegu w “Widoku z Delft" jest mniej widoczna, za to z bliska okazuje się, że przypomina mleczarkę ze słynnego obrazu mistrza.

Osobiście urzeka mnie błękit na obrazach Vermeera. Wiadomo, że artysta używał specjalnego pigmentu: ultramaryny. Otrzymywał go z półszlachetnego kamienia Lapis lazuli, sprowadzanego z Afganistanu. Ze względu na swoją rzadkość, ultramaryna była najdroższym dostępnym wówczas pigmentem. Była nawet cenniejsza niż złoto. Jak Vermeer, który zapożyczał się u swojej teściowej, a po śmierci pozostawił długi (rodzina musiała więc sprzedać jego obrazy), mógł sobie pozwolić na tak drogi pigment? To pozostanie tajemnicą. 

Malarze w tamtych czasach na niebiesko malowali z reguły suknie Matki Boskiej, by oddać jej boskość. Natomiast Vermeer używał niebieskiego nie tylko do ubrań prostych kobiet - jak mleczarka - ale także do mniej rzucających się w oczy fragmentów, takich jak cienie czy draperie. Niebieski był w tamtych czasach kolorem Delft, z którego pochodził artysta. To okres rozkwitu w tym mieście produkcji malowanych na niebiesko fajansów. Można je odnaleźć na niektórych obrazach Vemeera. Bardzo delfckie wydają się kafelki na obrazie "Kobieta stojąca przy klawesynie". 

Warto odwiedzić Delf, przejść się uliczkami miasteczka, które przemierzał artysta, pobawić się w odkrywania miejsc, które uwiecznił na "Widoku z Delft" czy "Uliczce".

Opracowanie: