Donald Tusk jest jak aktor, którego sceniczne sztuczki przestają działać na widzów. Niby nic nadzwyczajnego się nie dzieje, ale Polacy wydają się być coraz bardziej znużeni, zniechęceni, a w najlepszym razie obojętni, wobec kolejnych prób odbudowania zaufania do rządzących.

Jest taki czas w życiu większości premierów, kiedy cechy, które wyborcy wcześniej wielbili, zaczynają drażnić, kiedy to, co wcześniej urzekało, zaczyna odpychać, a to, co wcześniej przekonywało, zaczyna brzmieć jak zdarta płyta. Marcin Meller porównuje to w "Newsweeku" do syndromu uwodziciela, który stracił powab - mnie kojarzy się bardziej z aktorem starej daty, który grywa w teatrze wciąż tę samą rolę i wciąż w ten sam sposób. Kiedyś był on intrygujący, może nawet nowatorski, ale z czasem zaczyna razić manierą, albo anachronizmem. Brawa po spektaklu są coraz cichsze, kwiaty dostaje coraz rzadziej, a w końcu widownia zaczyna świecić pustkami.

Właściwie nie dzieje się nic nadzwyczajnego. A w każdym razie nic takiego, czego byśmy nie obserwowali przez poprzednie pięć lat. Służba zdrowia jak kazała stać w długich kolejkach, tak każe dalej, emigranci jak nie wracali - tak nie wracają, pracy dla młodych jak nie było specjalnie dużo - tak nie ma... Kryzys uderza nas z impetem nie dużo większym niż wcześniej, Polacy nie zbiednieli, banki nie poupadały, emerytur i pensji nikt nie obniżył. A mimo wszystko w nastrojach społecznych przestało dominować poczucie, że "jakoś to będzie", pęd do nieopanowanej konsumpcji wyhamował, a i - choć PiS nadal nie budzi nadmiernego entuzjazmu wyborców - partia Jarosława Kaczyńskiego przestała być postrzegana jako aż tak czarny lud, jakim go PO konsekwentnie malowała.

Trudno z jakąś nadmierną pewnością orzec, co też takiego się stało, że potencjał sympatii dla Tuska i jego drużyny tak bardzo i tak - w sumie - dynamicznie spadł. Mam wrażenie, że składa się na to i znużenie powtarzanymi zagraniami (premier gniewny, premier sympatyczny, premier groźny, premier uwodzący...), które zaczynają być postrzegane jako sztuczki, wyczyniane ku uciesze gawiedzi, a nie poważne zachowania polityczne, stan marazmu, braku werwy, pomysłów i nowych idei panujący od dobrych kilkunastu miesięcy w rządzie i wreszcie utrata wiary, że jeszcze tylko trochę cierpliwości i wszystko zacznie zmierzać ku realizacji obietnic z 2007 roku i słynnej reklamówki "już wkrótce Polacy zaczną wracać z emigracji, bo praca tu będzie się opłacać".

Podobny do dzisiejszego syndrom wypalania obserwowałem w przypadku kilku szefów rządów, którzy zaczynali ze sporym bagażem społecznego zaufania, a potem wpadki, kłopoty, afery, słabości, nadmierne przywiązanie do słabych podwładnych zaczynały to zaufanie pruć i niszczyć. Tak było z Jerzym Buzkiem, którego zabiły reformy, brak zdecydowania i koszmarne zaplecze parlamentarne. Tak było też z Leszkiem Millerem, którego coraz bardziej rozpaczliwe próby ratowania się, były jak szarpanina kogoś, kto ugrzązł w bagnie i każdy zbyt gwałtowny ruch sprawia, że pogrąża się coraz bardziej. Czy tak już jest z Donaldem Tuskiem? Chyba aż tak jeszcze nie, ale wyraźnie widać, że premier wszedł w czas wielkiej smuty, z którego, bez jakiegoś szczęśliwego zbiegu okoliczności albo radykalnego zwrotu, przyspieszenia, wzrostu aktywności nie uda mu się wyjść z tarczą.