Ponad 19 tysięcy głosów oddanych na Florydzie w wyborach prezydenckich w USA zostało unieważnionych. Lokalna komisja wyborcza zdecydowała się na taki krok, gdyż na kartach do głosowania zakreślono więcej niż jednego kandydata.

Na Florydzie ciągle trwa wielkie liczenie. Ponownie przeliczanych jest około sześciu milionów głosów oddanych w wyborach prezydenckich. Od tego komu przypadnie 25 pięć głosów elektorskich z Florydy zależy czy nowym, 43 prezydentem Stanów Zjednoczonych zostanie Republikanin George W. Bush czy Demokrata Al Gore. Jak podkreślił prezydent Bill Clinton liczy się każdy oddany głos: "Żaden Amerykanin już nigdy więcej nie będzie mógł powiedzieć - mój głos się nie liczy. Naród przemówił, jednak by stwierdzić co dokładnie powiedział, będziemy musieli jeszcze chwilę poczekać".

Wynik powtórnego liczenia na Florydzie ma być znany późnym wieczorem czasu polskiego. Niewykluczone jednak, że ogłoszenie ostatecznych wyników może zostać opóźnione nawet o 10 dni, by dać czas na podliczenie wszystkich głosów przesłanych pocztą. Wczoraj wieczorem z komisji wyborczej na Florydzie wycofał się gubernator tego stanu Jeb Bush - młodszy brat George'a, odpowiedzialny także za kampanię wyborczą kandydata Republikanów. Jeb Bush nie chce by zaistniał choćby nawet cień podejrzenia co do konfliktu interesów.

Czy prezydenta wyznaczy sąd?

Tymczasem grupa mieszkańców Palm Beach wystąpiła do sądu, domagając się powtórnych wyborów w ich okręgu. Zdaniem skarżących, karty miały inny format niż opublikowany wcześniej na ogłoszeniach, a ponadto nie podoba im się sposób, w jaki ułożono nazwiska kandydatów. "Wiele osób jest przekonanych, że w związku z tym nie było w stanie wykorzystać prawa do głosu w taki sposób w jaki chcieli. Chcieli głosować na Ala Gora i Joe Liebermana a obawiają się, że ich głosy trafiły na konto Buchanana" - twierdzą autorzy pozwu.

Zaczęły się również pojawiać spekulacje, że wyniki wyborów, jeśli przegra, może próbować zaskarżyć do sądu również sam Al Gore. To, zdaniem prezydenckiego historyka Waltera Bernsa byłby najczarniejszy scenariusz: "Nawet nie chcę myśleć co mogłoby się stać, gdyby przegrana partia (...) nie zgodziła się uznać wyników. Stanęlibyśmy wówczas na równi z krajami trzeciego świata, gdzie wynik wyborów jest ostatecznie rozstrzygany na ulicach". Od wczoraj na Florydzie przebywają prawnicy z ramienia zarówno Republikanów i Demokratów. Głównie by nadzorować proces przeliczania głosów.

Zdaniem dziennika "The New York Times" po raz pierwszy w historii Stany Zjednoczone stoją równocześnie w obliczu dwóch poważnych problemów, wiążących się z wynikami głosowania na prezydenta oraz wyborami do Kongresu. Na czym polegają te problemy? Po raz pierwszy prezydent zostanie wybrany niewielką przewagą głosów elektorskich, prawdopodobnie wbrew wynikom głosowania powszechnego. Demokraci co prawda podkreślają, że nie chcą kryzysu konstytucyjnego (czyli możliwości zaskarżenia wyniku wyborów), szef kampanii Ala Gore'a William Daley oświadczył jednak, że ponowne przeliczenie głosów na Florydzie to jednak "dopiero początek". Z drugiej strony Republikanie zachowają symboliczną przewagę w Senacie i Izbie Reprezentantów co w czasach upadku dyscypliny partyjnej nie daje im szansy na przeprowadzenie odważniejszych zmian.

Posłuchaj relacji z Waszyngtonu korespondenta RMF FM Grzegorza Jasińskiego:

Przypomnijmy: Formalnie prezydenta USA wybiera kolegium elektorów reprezentujących poszczególne stany - im większy stan, tym więcej ma elektorów. By wygrać, trzeba zdobyć 270 elektorskich głosów. Wczoraj Gore miał ich 260, Bush - 246.

Zdjęcia: EPA

15:15